środa, 19 sierpnia 2015

Rozdział VI

Wyjaśnienie mojej nieobecności znajduje się pod rozdziałem.
Dedykacja dla Kasumi - raz jeszcze, wszystkiego najlepszego, kochana! :*

Chichot Króla Duchów

                Siedział w oknie wynajętego pokoju, obserwując ruchliwe, zatłoczone ulice. Tokio zdecydowanie miało swój urok, jednak dla niego żadne miasto nie było w stanie przebić majestatycznego obrazu Londynu. Tylko tam, w rodzinnej kamienicy, mógł się czuć naprawdę w domu. Czas spędzony u dziadka, czy w sierocińcu nie mógł równać się z wieczorami, które spędzał na kolanach mamy, spoglądając przez okno na London Eye i czekając, aż ojciec skończy kolejne śledztwo. Niestety, te czasy były już przeszłością, a nadzieje na przyszłość zostały mu już dawno odebrane przez szamana imieniem Hao.
Eliminacje nie były dla niego trudne. Po długich poszukiwaniach, w trakcie których walczył już z niejednym przeciwnikiem, Bron nie był aż tak trudny do pokonania. To znalezienie go w ogromnej miejskiej dżungli zajęło mu najwięcej czasu. Później, na uderzenie go wahadełkiem potrzebował może niecałej minuty.
                Wszyscy wokół byli słabi. Zbyt słabi, by mu pomóc. Nikt nie rozumiał bólu straty, który towarzyszył mu od śmierci rodziców. Nikt nigdy nie słyszał nawet o kimś takim jak Hao.
                Ale to nie pozwalało mu się poddać. Zemsta musiała być dokonana. Prędzej czy później, znajdzie szamanów wystarczająco silnych, by zmierzyć się z Władcą Płomieni. A wtedy, razem pokażą mu, co to znaczy cierpienie.
Nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich miesięcy, w zielonych oczach czternastolatka pojawił się błysk zawziętości. Musi pokonać Hao. Jest to winny rodzicom. Pomścić ich albo zginąć próbując.
                W tym momencie odezwał się jego dzwonek wyroczni. Chłopak nie patrzył nawet na imię swojego przeciwnika. Zeskoczył z parapetu, budząc skuloną obok niego wróżkę.
- Chodź, Morphine – powiedział Lyserg, uśmiechając się do swojej różowej przyjaciółki. – Przed walką przydałaby się nam dobra herbata.


                Pierwsza runda okazała się całkiem prosta, albo też członkowie X-laws mieli wyjątkowe szczęście do niezbyt silnych przeciwników. Marco, Chris i Cebin tylko wycelowali w przeciwników bronią, a w przypadku Meene i Porfa, wystarczyło pokazanie Arcyduchów w pełnej krasie. Jeanne trafiła w walce na jednego z popleczników Hao, pozbywając się go bez większych trudności. Tylko John i Larch musieli zmierzyć się w prawdziwej walce, ale nawet ta nie sprawiła im większych trudności. Dirac pokusił się nawet o stwierdzenie, że zaczyna się robić nudno.
                Cała drużyna, wykluczając Marco i Jeanne, siedziała teraz w salonie ich tymczasowego, tokijskiego lokum, zastanawiając się, na jakiego szamana natrafi Emma. Dziewczyna prawie cały czas trzymała się z boku, prawie z nikim nie rozmawiając i trzymając się Meene.
- Nie martw się, młoda – powiedział Chris, uśmiechając się do przerażonej mulatki, która siedziała skulona na sofie, obgryzając paznokcie niemalże do krwi.
- Właśnie, założę się, że twoja walka skończy się tak jak nasze – poparł go Larch, popijając czwartą szklankę brandy. – Pokażesz Zelela w pełnej krasie i twój przeciwnik zmoczy portki ze strachu. Czarna mamba z białym potworem – Zaśmiał się z własnego żartu, na co Venstar niezbyt deilkatnie szturchnął go w ramię.
- To nie było śmieszne, Dirac.
- Staram się tylko rozluźnić atmosferę! Biedna dziewczyna zaraz nam zbieleje ze strachu – odparł Larch, lekko już bełkocząc. Zdecydowanie za często zaglądał do kieliszka.
                W trakcie, gdy Chris i Larch kłócili się o prawa czarnoskórych, John bawił się, przekładając między palcami rzutkę ze swojego zestawu do darta. Już jako dziecko uwielbiał grać z ojcem w darta, a odkąd na czternaste urodziny dostał od niego piękny zestaw z lotkami ozdobionymi brytyjską flagą, prawie nigdy się z nim nie rozstawał.
                Myślami znajdował się przy swoim przeciwniku, którego pokonał zaledwie dwa dni wcześniej.


                Młodzieniec, którego imię według dzwonka wyroczni brzmiało Sebastian, pojawił się na wyznaczonym miejscu jako pierwszy i z niewielkim zainteresowaniem przyglądał się przybyciu drużyny X-laws.
- To który z Was, strojnisie, ma na imię John? – spytał chłopak, podchodząc bliżej.
W świetle lamp ulicznych jego platynowo blond włosy lśniły niczym srebro, ale ciemne oczy miały w sobie coś, co nie pozwalało Denbatowi na traktowanie go ulgowo. Ten szaman wiedział, co tu robi. Zza pleców wystawała mu rękojeść miecza, a do paska przytroczone były jeszcze dwie pochwy z nożami.
- Ja – powiedział spokojnie Anglik, ignorując uwagę o ich mundurach. Zwykle szamani chcieli podbudować sobie ego, wyśmiewając się z przeciwników.
                Sebastian zmierzył go uważnym spojrzeniem, a na jego ustach pojawił się uśmieszek, gdy zatrzymał wzrok na fryzurze Johna. Tym razem powstrzymał się jednak od komentarza.
                W tym momencie rozbrzmiał sygnał rozpoczynający walkę.


                Myśli Johna przerwał nagle dźwięk dzwonka wyroczni. Oczy wszystkich w pomieszczeniu zwróciły się w kierunku Emmy, która uniosła drżącą rękę, aby odczytać nazwisko swojego przeciwnika.
                Ze swojego miejsca, Denbat widział, jak oczy dziewczyny rozszerzają się ze strachu.
- T-to niemożliwe… - jęknęła, a w jej oczach zebrały się łzy.
- Co jest?
- Kto to?
- Z kim walczysz?
                Wszyscy obecni czekali na odpowiedź mulatki, jednak ta nie była w stanie wykrztusić ani słowa. W końcu Meene delikatnie chwyciła za rękę towarzyszki, by odczytać imię przeciwnika na głos. Kiedy jednak zobaczyła, z kim ma walczyć Amerykanka, jej wyraz twarzy gwałtownie się zmienił. Nawet z odległości kilku metrów, John słyszał, jak oddech ugrzązł jej w gardle.
                Tymczasem Porf, zmęczony utrzymywaniem w napięciu, podszedł do skulonych na kanapie dziewcząt i pochylił się nad nimi, odczytując na głos:
- Przeciwnikiem Emmy ma być… - Głos mu się załamał, jakby nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Zważając na to, że zawsze był pewny siebie, taka zmiana nie zapowiadała nic dobrego. Griffith wziął jednak głęboki oddech i odwrócił się powoli do reszty, zaspokajając wreszcie ich ciekawość. – Hao Asakura.

                John nie potrafił uwierzyć w pecha, jaki towarzyszył w ostatnich dniach ich ciemnoskórej towarzyszce. Nie dość, że została wybrana do drużyny wbrew woli, to jeszcze jej pierwszym prawdziwym przeciwnikiem miał zostać Hao. To tak, jakby Król Duchów śmiał się im wszystkim w twarz.
                Jakby tego było mało, Marco wydawał się zupełnie nieczuły na tragedię Emmy. Wręcz przeciwnie, traktował wszystko jak eksperyment naukowy, niemalże natychmiast planując, w jaki sposób dziewczyna powinna umrzeć, by jak najlepiej przysłużyć się sprawie.
                Jako żołnierze, X-laws byli pogodzeni z możliwością śmierci na polu bitwy, śmierci w imię wyższego dobra. Z pewnością gdyby ktokolwiek z nich znalazł się na miejscu Emmy, byłby gotów do poświęcenia. Dziewczyna jednak nie była żołnierką, i to bolało Johna najbardziej. To było wysyłanie mięsa armatniego do walki, nic więcej.
                John kręcił się po ich siedzibie, nie potrafiąc już znaleźć sobie miejsca. Po wyjściu Marco z pomieszczenia, wyzbył się wszystkich lotek, które tkwiły teraz powbijane w ściany, sufit, meble, a nawet w walizkę przywódcy. Biedny Szarik, przestraszony zachowaniem swojego pana, uciekł i schował się gdzieś na korytarzu. Emma płakała, przytulając się do Meene. Kanadyjka robiła, co w jej mocy, by pocieszyć koleżankę, jednak co można powiedzieć osobie, która idzie na pewną śmierć?
- Możesz zrezygnować – powiedział Porf, nie mogąc już dłużej znieść płaczu dziewczyny. – Nikt nie będzie miał do ciebie pretensji.
                Na jego słowa, Amerykanka przestała na chwilę szlochać i uniosła zaczerwienione oczy, by spojrzeć na członków drużyny.
- N-nie mogę… M-Marco m-mnie zabije…
- To jej misja. Musi ją doprowadzić do końca – odezwał się chłodno Cebin, który do tej pory milczał, pogrążony w lekturze.
- Ale ona nigdy nie chciała brać w niej udziału! – sprzeciwił się John, czując nagle falę złości skierowaną na mężczyznę w masce.
- Król Duchów powierzył jej to zadanie. Nie w naszej mocy jest zmiana jego planów – stwierdził Austriak, zamykając książkę i odkładając ją na stół. Wstał, patrząc przy tym na zapłakaną dziewczynę. – Radziłbym spotkać się z Jeanne, aby omówić plan działania na jutrzejszą walkę. – Po tych słowach, odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia.
                Zdenerwowany John, wyrwał wbitą w kanapę rzutkę i cisnął nią w Cebina, jednak ten, jakby spodziewając się, co się święci, szybko zamknął za sobą drzwi, a grot z głuchym odgłosem wbił się w drewno, nie robiąc nikomu krzywdy. Nieusatysfakcjonowany Denbat miał już chwycić następną, kiedy spotkał karcące spojrzenie Meene. Dziewczyna wciąż trzymała w ramionach rozdygotaną Emmę, głaszcząc ją uspokajająco po plecach. Jej oczy mówiły wyraźnie: „Nie pomagasz”.
- Ja… - zająknął się John, uciekając wzrokiem. – Też już może pójdę.
                Unikając wzroku pozostałych w pomieszczeniu członków X-laws, John zebrał wszystkie swoje rzutki i wyszedł, kierując się w stronę pokoju, który na swoje nieszczęście dzielił z Cebinem. Wchodząc po schodach, przypomniał sobie obietnicę, jaką złożył Robertowi, chłopakowi Emmy. Przyrzekł jej strzec, zaopiekować się nią. A teraz pozostał bezsilny.
„Musi być jakieś wyjście! Przecież Emma ma prawo zrezygnować z Turnieju. Owszem, oznacza to, że nasza grupa się zmniejszy i pewnie nie zdobędziemy żadnych informacji o Hao, ale nie możemy wymagać od niej takiego poświęcenia” – myślał, kierując się do ich małej sypialni.
                Był już całkiem blisko, kiedy do jego uszu doszedł głos Marco, rozmawiającego z Jeanne. Chociaż nie przepadał za podsłuchiwaniem, perspektywa szybkiej konfrontacji z Austriakiem pozwoliła mu szybko podjąć decyzję. Stanął przy drzwiach, skupiając się na prowadzonej po drugiej stronie konwersacji.
- …Nie, Marco. Teraz jeszcze za wcześnie. Moje foryoku nadal jest zbyt małe, bym mogła w pełni posłużyć się mocą niebios – dał się słyszeć śpiewny głos Jeanne. Był on lekko zagłuszony, co pozwalało przypuszczać, że przywódczyni znajdowała się w swojej żelaznej komnacie.
- Wiem o tym, Najukochańsza Pani, chociaż okazja wydaje się doskonała. Hao…
- Hao jest w tej chwili w posiadaniu mocy, o której żadne z nas nie ma jeszcze pojęcia. – Żelazna Dama nie dała Marco dokończyć. – Nic ziemskiego nie jest w stanie jej pokonać.
- Dlatego potrzebujemy niebios – uzupełnił Lasso, używając tonu pełnego zawziętości. – Jeszcze tylko kilka tygodni, a uzyskasz potrzebną Ci siłę, by złożyć ofiarę.
                Słysząc to, John zamarł. O jaką ofiarę mogło im chodzić?
- Ciszej, Marco – upomniała go Jeanne. – Na razie lepiej będzie, jeżeli nikt się o niczym nie dowie. Naszych towarzyszy czeka ciężka próba. Emma musi zginąć. Od początku wiedzieliśmy, że tak będzie. Musimy zachować spokój dla pozostałych X-laws. Niech zobaczą, jak wielkim zaszczytem jest śmierć w imię pokoju.
                Anglik poczuł, że nie chce już słyszeć nic więcej. Musiał przyznać, że bardzo zawiódł się na postawie Jeanne. Owszem, wiedział, że ich misja jest znacznie ważniejsza niż pojedyncze życie, ale i tak liczył na więcej współczucia z jej strony. Najwyraźniej pomimo urody anioła, ich przywódczyni nie tylko z zewnątrz, ale i w środku była Żelazną Damą.
                Zmęczony i zniechęcony, odsunął się od zamkniętych drzwi i ruszył dalej korytarzem, pragnąc tylko, by cały ten dzień okazał się tylko długim, nieprzyjemnym snem.


                John bardzo chciałby powiedzieć, że Emma zginęła śmiercią wojownika, ale prawda była taka, że przerażona dziewczyna została po prostu spalona na popiół zanim zdołała wytworzyć kontrolę ducha. Jej przeraźliwy krzyk wciąż jeszcze tkwił w głowie młodego żołnierza, nie pozwalając mu zająć myśli czymkolwiek innym.
                Hao długo nie pojawiał się na wyznaczonym miejscu i sędzia zaczynał już mamrotać coś o marnowaniu jego czasu i dyskwalifikacji. Pozwoliło to członkom X-laws (nie wliczając jednak Marco, Jeanne i Cebina) na iskierkę nadziei, że Emmie uda się wyjść z tej walki żywej. Niestety, w chwili, gdy Radim miał ogłosić zwycięstwo Amerykanki przez walkower, w kłębach ognia pojawił się Hao.
                John nie widział go od pamiętnego dnia w jednostce S.A.S., ale wygląd chłopaka niewiele się zmienił. Wciąż miał na sobie tę samą, kremową pelerynę, a jego brązowe włosy urosły może jeszcze o kilka centymetrów. Twarz Asakury wyrażała jednocześnie rozbawienie, jak i znudzenie. Denbat przypuszczał, że dla kogoś takiego jak on, pierwsza runda musiała być zaledwie formalnością.
                I tak się też stało. Ledwo wybrzmiał okrzyk „Start!”, a Duch Ognia pojawił się w swojej pełnej krasie, posyłając w kierunku Emmy falę płomieni. Dziewczyna nie miała szans. Jeanne w ostatniej chwili zdołała jedynie przechwycić Zelela, zanim zostałby on pożarty przez stróża Hao.
                Nie uszło to uwadze Asakury, który na chwilę zatrzymał spojrzenie na Żelaznej Damie, jakby zastanawiając się, czy warto ją podpalić. Zanim jednak podjął decyzję, Radim ogłosił go oficjalnie zwycięzcą. Sędzia ewidentnie nie spodziewał się takiego obrotu spraw, ponieważ jego twarz niewiele odróżniała się kolorem od śnieżnobiałych uniformów X-laws.
                Hao raz jeszcze obrzucił wzrokiem grupę Strażników Sprawiedliwości, po czym skinął głową Radimowi i zniknął w kłębach dymu. Członek Rady Szamanów odchrząknął coś o następnej walce i także odszedł, zostawiając X-laws samych na opuszczonym placu.
                Dopiero wtedy John był w stanie oderwać wzrok od wypalonego na ziemi kręgu, gdzie jeszcze chwilę wcześniej stała ich towarzyszka z drużyny. Wszyscy stali lekko przygarbieni, jakby nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Na żelaznej twarzy komnaty Jeanne widoczne były ślady po łzach. Młodzieniec zastanawiał się, czy były one prawdziwe czy też należały do jakiegoś przedstawienia, gdzie oni byli tylko widzami, a Jeanne i Marco pociągali za sznurki.
                Meene stała całkiem z boku, z pięściami zaciśniętymi tak mocno, że John zastanawiał się, czy paznokcie nie przebiły jej skóry do krwi. Bardzo chciał podejść do niej i ją pocieszyć, ale bał się, że nie znajdzie właściwych słów.
- To dla nas ciężka chwila – odezwała się nagle Jeanne, z głosem pełnym bólu. – Nie możemy jednak pozwolić, by nas osłabiła. Sprawmy, by nasze cierpienie dodało nam sił. Nasza nienawiść do zła, jakim jest Hao, niech zwiększy naszą chęć pokonania go.
- Wiemy teraz, jak bardzo jest bezlitosny – dodał Marco, przesuwając się trochę, by wszyscy mogli go widzieć. – Nikt w pojedynkę nie powstrzyma go przed wygraną w Turnieju. Musimy zawierzyć się naszej panience Jeanne i razem przeciwstawić się Asakurze i jego poplecznikom. – To mówiąc, położył dłoń na sercu. - W imię pokoju.
                Jakby wiedzeni jakimś wewnętrznym instynktem, wszyscy członkowie X-laws, łącznie z Johnem, powtórzyli gest przywódcy, wypowiadając jednocześnie:
- W imię pokoju.


                Kilka godzin później do siedziby X-laws wpadł jak burza Robert, chłopak Emmy. O pojedynku dowiedział się za późno, by dotrzeć do Tokio na czas, jednak nie mógłby znieść myśli, że nie był przy niej w tak ciężkiej chwili.
                Świadomość, że to przez niego Emma została członkinią X-laws, nie dawała mu normalnie funkcjonować. Dziewczyna była jedyną osobą, na której mu zależało, którą pragnął chronić. Już raz rozmawiał z Marco, błagając go o pozwolenie pannie Miller opuścić drużynę, lecz otrzymał odmowną odpowiedź. Teraz liczył, że przywódca nie był zbyt surowy, kiedy postanowiła zrezygnować. Bo był pewien, że Emma nigdy nie poszłaby do walki na pewną śmierć.
                Zadzwonił do drzwi, pragnąc jedynie porwać ukochaną w ramiona i nigdy więcej się z nią nie rozstawać. Przestępował nerwowo z nogi na nogę, nie będąc w stanie ustać w jednym miejscu. Po chwili, która wydawała się ciągnąć w nieskończoność, otworzył mu Marco.
- Gdzie jest Emma? – spytał od razu Robert, nie dbając nawet o właściwe powitanie.
- Emma poświęciła życie w imię pokoju – odpowiedział beznamiętnie Marco, wykonując ruch wskazujący na to, że chce zamknąć drzwi.
- Co takiego?! – Bezceremonialnie Robert wpadł do środka, chwytając wysokiego członka X-laws za przód koszuli i przyciskając go do ściany. Choć był od niego o ponad głowę niższy, zdecydowanie przewyższał go siłą.
                Marco zachował stoicki spokój i spojrzał chłodno na wściekłego chłopaka.
- Powiedziałem już. Emma dostąpiła zaszczytu śmierci dla wyższego dobra. Jako żołnierz powinieneś wiedzieć, jak jest to chwalebne.
- Ale ona nie była żołnierzem! – wydarł się Robert, nie dbając o to, że jest już późno i może wszystkich pobudzić. – Dlaczego nie kazaliście jej zrezygnować!? Wiedzieliście, że umrze!
- Wstępując do X-laws stajesz się częścią misji. Każdy ma tu swoje zadanie. Nie ma drogi odwrotu. – Niebieskie oczy przywódcy błysnęły niebezpiecznie zza okularów.
Widząc to, Robert rozluźnił uścisk na koszuli Włocha i cofnął się o kilka kroków, patrząc na niego, jakby miał do czynienia z szaleńcem.
- Wy wszyscy… Jesteście chorzy – powiedział, nie przestając się cofać. – Mieliście być bohaterami, walczącymi z Hao… Ale to jest już nawet więcej niż obsesja… J-ja…
- Jesteś jednym z nas, Robercie Riley. – Nagle dał się słyszeć melancholijny głos Jeanne.
                Robert rozejrzał się, szukając wzrokiem przywódczyni, jednak nie potrafił jej nigdzie dostrzec. Poczuł jednak piekący ból na wewnętrznej stronie dłoni, gdzie znajdował się jego znak X-laws. Opuścił na nią wzrok, patrząc w szoku, jak cała pokrywa się krwią.
- Bunt przeciwko nam, to bunt przeciwko Niebiosom – powiedział Marco. Robert nie widział nawet, kiedy w jego dłoni pojawił się pistolet. – Niechaj niebiosa wyznaczą ci odpowiednią karę.
                Ostatnimi słowami, jakie przed śmiercią usłyszał Robert było wypowiadane cicho polecenie.
Michael. Zajmij się zdrajcą.


Hej?
Pamięta mnie ktoś jeszcze?
Wiem, wiem, nie pisałam od wieków, a poza tym teraz kolej jest na Two Souls Asakura... Jestem do niczego :/
Przepraszam. Co więcej mogę powiedzieć? SK, choć nadal mam do niego sentyment, nie gra już w moim życiu tak dużej roli jak dwa lata temu. Mimo to, bardzo chciałabym skończyć to opowiadanie. Napracowałam się nad jego fabułą i bardzo zależałoby mi, żeby doprowadzić je do końca. 
Nie wiem, co będzie z Two Souls Asakura. Nie zawieszam go, ale dopóki nie znajdę na niego weny, nie spodziewajcie się notek zbyt szybko. 

Co do oneshota, który wstawiłam wcześniej - cieszę się bardzo, że się Wam podobał :) Pisanie o Johnie i Meene, nawet jeśli było to dość przewidywalne opowiadanie o mało skomplikowanej fabule, było wielką frajdą )

A teraz odpowiedzi na komentarze spod ostatniego rozdziału (co tam, że to był grudzień 2014... xD)
Kocineczka: Przepraszam, jeżeli Cię przestraszyłam, ale pamiętaj - gg nigdy nie śpi! Przepraszam też, ale nie mogę Ci pozwolić zabić Marco i Jeanne. Na razie są mi jeszcze potrzebni. Muszą jeszcze trochę namieszać. A Szarikowi nikt nie może się oprzeć, jest po prostu za uroczy :) W tym względzie widać, jak chory psychicznie jest Marco.
Ginny: Tobie to już dość chyba naopowiadałam? xD Dziękuję za długaśny komentarz, wiesz, jak je uwielbiam :D
Elmika: Ty wtedy narzekałaś na swoje zaległości, a moje w tej chwili to jak stąd do Chin i z powrotem. Muszę się wreszcie zabrać za Twojego bloga :/ Co do sequela, bardzo chciałabym go napisać, co będzie, to będzie.
Spokoyoh: Przepraszam, że musiałaś się tak bulwersować poprzednią notką xD
Kasumi: Co ja Ci będę tutaj pisać. Poniżej dla Ciebie Lysio przy oknie. Sto lat, kochanie! :*

Dziękuję wszystkim tym, którzy są wciąż ze mną! Buziaki dla wszystkich :*


niedziela, 25 stycznia 2015

Dziennik

Witam wszystkich!
To, co znajdziecie poniżej nie jest rozdziałem, ale jednocześnie nie jest też tylko notką tłumaczącą moje wieczne spóźnienia. 
Pochodzenie tego opowiadania jest dość ciekawe, bo wszystko zaczęło się od głupiego writing prompt, na które trafiłam przeglądając Pinteresta.


Patrzyłam na to przez chwilę, a w mojej głowie zaczęła układać się historia. Historia o Johnie i Meene. Postanowiłam ją napisać. Nie dlatego, żeby była jakaś szczególnie ambitna. Nie, prawda jest taka, że chciałam sprawdzić, czy po miesiącach pisania opowiadań o Darach Anioła, jestem jeszcze w stanie napisać romans z innymi bohaterami niż tam. 
Nie wiem, czy mogę powiedzieć, że mi się udało. To pozostawię Waszej ocenie. Początkowo nie wiedziałam, co mam zrobić z tym opowiadaniem. Ale trudno, #yolo, pokazuję je Wam. Indżoj, jak to mówią.
A, jeszcze jedno. To opowiadanie AU, czyli żadnych szamanów i magii. 

~*~

Dziennik   

  Znalazł dziennik w pociągu. Bez podpisu, bez adresu, bez jakichkolwiek danych, które mogłyby ułatwić mu zlokalizowanie właściciela. Tylko treść. Zapisane zgrabnym pismem litery, układające się w historię czyjegoś życia, poczynając od maja siedem lat temu. Siedem lat? Ile on wtedy miał, szesnaście? Tak, kończył rok szkolny, pochłonięty myślami o czekającej go szkole wojskowej.
                Pamiętał dobrze, jak przyjechali do nich uczniowie z Kanady, na wymianę. Tyle się działo… Nie wiedział, jakim cudem udało mu się tak dobrze zaliczyć wszystkie egzaminy, z rozgadanym Kanadyjczykiem, który non stop trajkotał mu nad uchem po francusku. Jak on miał na imię…? Chyba jakoś na G… Gilbert?
                Nie miał jednak czasu myśleć nad tym, co robił, kiedy właściciel lub – co bardziej prawdopodobne – właścicielka zaczęła swój dziennik.
                Teoretycznie mógł po prostu zostawić ten gęsto zapisany zeszyt w przedziale i się nim nie przejmować. Jednak coś nie pozwalało mu zostawić pamiętnika na pastwę losu. Nie wiedział, jakie sekrety mogły być w nim zapisane. A kto lepiej ochroni czyjeś tajemnice niż były żołnierz?
                John z reguły nie podróżował pociągiem. Znacznie częściej latał samolotem, jak przystało na pilota. Uwielbiał to uczucie, kiedy wzbijał się w powietrze, a wszystko pod nim stawało się nagle maleńkie, jakby patrzył na domki dla lalek.
                Walki w Iraku trwały nadal, ale on został oddelegowany z powrotem do kraju. Wszystko przez wybuch miny, w którym został ciężko ranny, przez co jego prawa noga już nigdy miała nie wrócić do pełnej sprawności. Owszem, mógł chodzić, ale kulejąc, co nie kwalifikowało go już do brania czynnego udziału w misjach.
                W ten sposób znalazł się tutaj, w pociągu z Londynu do Oxfordu, swojego rodzinnego miasta. Miał wrócić do domu, zobaczyć się z rodziną pierwszy raz od trzech lat, co było dla niego jedynym pocieszeniem. Żałował, że nie mógł wrócić do walki, jego dusza była duszą żołnierza, ale zdawał sobie sprawę, że byłby tylko niepotrzebnym ciężarem dla swojej jednostki.
                W przedziale siedział sam, obserwując spokojnie mijany krajobraz. Wtem, coś się wydarzyło i pociąg nagle się zatrzymał, sprawiając, że cały jego bagaż spadł mu z półki na głowę. Kiedy zbierał swoje rzeczy, znalazł wśród nich czyjś dziennik. I wystarczyło mu jedno spojrzenie na stronę tytułową, by mógł powziąć decyzję: odnajdzie osobę, która go napisała i wręczy jej zgubę.
                To postawiło go w dość niekomfortowej sytuacji. Aby znaleźć właściciela, musiał czegoś się o nim dowiedzieć. To z kolei oznaczało przeczytanie spisanej historii. A John – jak przystało na brytyjskiego dżentelmena – nie miał w zwyczaju czytać czyichś najskrytszych myśli. Westchnął. Bycie bohaterem czasem wymagało poświęceń.

~*~

Środa, 17 maja 2000r.

Pani Coudart kazała nam zacząć pisać dziennik po angielsku, żebyśmy mogli „szlifować nasze umiejętności”. Nie to, że uważam to za zły pomysł, ale jakoś… Nie potrafię pisać dzienników. Pewnie ten zeszyt tylko z nazwy będzie dziennikiem, a wpisy będą się tu pojawiać co kilkanaście dni, jeśli w ogóle. Cóż, to chyba tyle na dzisiaj. Nie jestem dobra w pisaniu...


Poniedziałek, 22 maja 2000r.

Dzisiaj po raz pierwszy w życiu leciałam samolotem! :D To było niezwykłe! Ogromnie cieszę się, że mogłam siedzieć przy oknie. Szkoda tylko, że Cathy źle się poczuła :( Do Anglii przylecieliśmy późnym wieczorem. To trochę dziwne, zwłaszcza, że lecieliśmy siedem godzin, a wyruszaliśmy, kiedy u nas było jeszcze rano. Pani Coudart twierdzi, że mamy jet-lag przez zmianę strefy czasowej czy coś takiego…
Całe szczęście, że śpimy u takiej miłej rodziny. Wszyscy są sympatyczni i zrobili nam na obiad tradycyjną rybę z frytkami. Nie jest tak źle, jak mówił Jacob. Jak wrócę, to mu to powiem! Kończę, bo jest już późno i chce mi się spać.


Piątek, 26 maja 2000r.

                Czas leci tak szybko! Mam wrażenie jakbyśmy byli tu od wczoraj, a już prawie minęła połowa pobytu! Dzisiaj Cathy skończyła czternaście lat i świętowaliśmy razem z naszymi gospodarzami. Było super! :D Zabrali nas do Londynu na wycieczkę i przejechaliśmy się London Eye! Byliśmy też w muzeum figur woskowych i mam zdjęcie z Elvisem i Marylin Monrou (tak się to pisze?) Niestety, był też z nami Gally…

~*~

                John westchnął, zamykając dziennik i zaznaczając palcem miejsce, gdzie skończył. Jakoś niezbyt uśmiechało mu się czytanie wyznań czternastolatki. W dodatku wspomniany przez nią chłopak miał na imię tak samo jak Kanadyjczyk, którego gościł podczas pamiętnej wymiany. Nie pamiętał go dobrze. Jedyne, co utknęło mu w pamięci do jego niezamykające się usta i piskliwy głos. Cóż, dzięki niemu nauczył się przynajmniej pięciu sposobów, by po francusku kazać komuś się zamknąć.
                Spojrzał na zegarek. Wciąż pozostawało mu jakieś pół godziny drogi. Za oknem słońce wciąż znajdowało się wysoko na niebie. Mijali właśnie jakąś wioskę, gdzieś w oddali pasły się spokojnie krowy, niedaleko rósł gęsty las. W Iraku brakowało mu takich widoków. Otaczał go głównie piasek i żwir. Wszystko zdawało się takie wyblakłe. Ciepła zieleń angielskich krajobrazów przypominała mu tylko, jak bardzo tęsknił za domem.
Miał go zobaczyć już niedługo. Jeszcze tylko pół godziny. Nie widząc lepszej opcji spędzenia pozostałego mu czasu, przeskoczył kilkanaście stron i wrócił do lektury.

~*~

Piątek, 22 grudnia 2000r.

                Dostałam dzisiaj kartkę świąteczną od Becky. Ponoć u nich nie spadł w ogóle śnieg. Współczuję im, nie wyobrażam sobie Świąt bez śniegu. Becky opisywała mi swoje liceum. Jest bardzo zadowolona, ale tęskni za przyjaciółmi z poprzedniej szkoły. Niektórzy wyjechali do innych miast i w ogóle nie utrzymują kontaktu :( Szkoda, mam nadzieję, że z moimi znajomymi tak nie będzie.
                Napisała mi też o tym chłopaku, którego widziałam w mundurze podczas wymiany. Poszedł do szkoły wojskowej. Ech… Cóż, to pamiętnik, nikt nie będzie go czytał, zwłaszcza, że jest napisany po angielsku… Chyba mogę tu napisać… To beznadziejne! ;( Wstydzę się przed własnym pamiętnikiem! No dobra, ten chłopak był strasznie przystojny. I sympatyczny. Kilka razy widziałam jak rozmawiał z osobami z naszej grupy. Do teraz żałuję, że nie odważyłam się do niego podejść… Ale nic na to nie poradzę. Mówi się trudno, prawda?

~*~

                John spoglądał na dziennik z zaskoczeniem. Coś zaczynało mu się nie podobać. Jedna dziewczyna z jego klasy nazywała się Becky i gościła u siebie dwie dziewczyny… Ale to musiał być zbieg okoliczności. Przecież nie o nim pisałaby tajemnicza właścicielka dziennika, prawda? Nawet jeśli on jako jedyny z osób biorących udział w wymianie poszedł do szkoły wojskowej i gościł u siebie chłopaka o imieniu Gally…
                Przeskoczył kolejne kilka stron, czytając fragmenty na chybił-trafił. Z czasem dało się zauważyć, jak styl pisania dziewczynki stawał się coraz dojrzalszy. W ciągu następnych czterech lat zmieniały się tematy wpisów; pod koniec 2004 roku widać było rozmiękczone plamy na papierze, prawdopodobnie od łez.
                John nigdy nie był osobą, która łatwo poddawała się emocjom. Jednak wczytując się w historię dziewczyny z pamiętnika, czuł, jak ciężko musiało jej być w niektórych sytuacjach.
                Czytał o chorobie ojca, o momentach, kiedy wydawało jej się, że to już koniec. Czytał o rosnącej nadziei na jego uzdrowienie i nagłej, niespodziewanej śmierci. Potem nastąpiła przerwa, na ponad trzy miesiące. Kolejny wpis był krótki, mówił o tym, że dziewczyna postanowiła zostać wolontariuszką. Znów nastąpiła przerwa, tym razem już roczna. Dwudziestoletnia pisarka w kwietniu 2006 roku postanawia złożyć aplikację na studia w Oxfordzie. Niedługo później pojawiła się krótka notka, że została przyjęta na archeologię.


~*~

Środa, 20 września 2006r.

                Przeczytałam dzisiaj początek swojego dziennika. Nawet zapomniałam, że pisałam go jako zadanie domowe. Jak teraz pomyślę, jaką byłam szaloną, naiwną dziewczynką…
                A może nadal nią jestem? W końcu czy nie trzeba być szalonym, żeby składać papiery na Oxford i liczyć, że się tam dostanie?
                Jestem w Anglii od dwóch dni, rodzina, u której wynajmuję pokój jest bardzo sympatyczna. Przypomina mi się wymiana, na której byliśmy kilka lat temu. Liczyłam, że spotkam tu może Becky, ale ona studiuje w Cambridge i jak na razie nie złapałyśmy kontaktu. Innych ludzi już nawet nie pamiętam, czego bardzo żałuję.
                Zastanawiam się, jak wyglądał tamten przystojny chłopak w mundurze, którym zachwycałam się sześć lat temu… Nie wiem dlaczego, ale jego wygląd wyleciał mi z głowy. Szkoda...



~*~

                Kolejne wpisy opowiadały o życiu na uczelni. Dziewczyna coraz częściej pisała o swoich emocjach, wyrażała opinie i nie skupiała się zbytnio na codziennych sprawach. Nie podała swojego imienia, nie wspominając o adresie.
                Niektóre wpisy wydawały się Johnowi nieco dziwne. Właścicielka pamiętnika najwyraźniej wstydziła się o czymś napisać, co jakiś czas tylko rysując serduszka wokół swojego tekstu. W takich momentach treść była dość chaotyczna i żołnierz przypuszczał, że dziewczyna musiała się zakochać.
                Z jakiegoś powodu mu się to nie podobało. Nie chciał, żeby tajemnicza pisarka miała chłopaka. Czytając jej myśli, wywody, czuł się z nią coraz bardziej związany. Mógł niemalże powiedzieć, że zna ją lepiej niż ktokolwiek inny, a jednocześnie brakowało mu najbardziej podstawowych faktów. Chciał poznać ją osobiście. Jeszcze bardziej niż wcześniej, zapragnął znaleźć właścicielkę dziennika. I powiedzieć jej…
                No właśnie, co miał jej powiedzieć? „Hej, jestem John. Znalazłem w pociągu twój pamiętnik i go przeczytałem. Wyjdziesz za mnie?”      Ostatnie zdanie zaskoczyła nawet jego samego. Przecież… nie mógł się zakochać? W życiu nie widział tej dziewczyny, nie wspominając już o tym, że od znalezienia przez niego pamiętnika minęło może półtorej godziny.
                Potrząsnął głową, chcąc pozbyć się dziwnych myśli. Za oknem pojawił się znajomy mu krajobraz, co oznaczało, że lada chwila znajdzie się na peronie. Miał czas może na jeden wpis, nie więcej. Zdecydował się przerzucić na ostatnią zapisaną stronę. Zdziwił się trochę, widząc, że ostatni wpis pojawił się w dzienniku zaledwie trzy dni wcześniej.

~*~

Piątek, 20 lipca 2007r.

                Wracam właśnie z Londynu. Kocham to miasto, jest tak inne od wszystkich, które zwiedziłam do tej pory. Jego wielokulturowość, ten wszechogarniający tłum, te spaliny… No dobrze, może jednak nie kocham go aż tak. Ale uwielbiam przyjeżdżać do Londynu na wakacje.
                Nie mogę uwierzyć, że pierwszy rok studiów już za mną! Nie powiem, miałam sporo pracy, ale nie żałuję. Na moim kierunku jest wiele wspaniałych osób i kilka z nich mogłabym nawet nazwać przyjaciółmi.
                Trish zadzwoniła do mnie dzisiaj i powiedziała, że jej syn wraca z misji w Iraku.

~*~

                John musiał przeczytać to zdanie kilka razy, zanim dotarł do niego sens. Trish… Znaczy Patricia? To było imię jego matki. Owszem, w listach do niego wspominała, że goszczą u siebie jakąś studentkę, ale przecież nie istnieją aż takie zbiegi okoliczności?
                Dalsza część wpisu szokowała go jeszcze bardziej.

~*~

                Trish zadzwoniła do mnie dzisiaj i powiedziała, że jej syn wraca z misji w Iraku. Ja… nie wiem, co teraz zrobić. Spalę się tam ze wstydu! Mogłam zrezygnować z tego lokum, kiedy zdałam sobie sprawę, że moim tajemniczym chłopakiem w mundurze jest John. Do teraz pamiętam moment, kiedy pokazała mi jego zdjęcie.
                On… jest jeszcze przystojniejszy niż wtedy. Trish dała mi również do przeczytania kilka jego listów i mam wrażenie, jakbym znała go od zawsze. Coś w sposobie, w jaki pisze, w jego słowach… Ja… wiem, że to głupie, idiotyczne i… Nie powinnam tego tu pisać. Ale chyba się zakocha-
                Och, ktoś chce wejść do mojego przedziału. Lepiej będę kończyć.

~*~

                Dawniej, gdyby ktoś spytał Johna czy wierzy w miłość od pierwszego wejrzenia, stwierdziłby bez wahania, że nie. Nieco inaczej sprawa miałaby się jednak z pytaniem o miłość od pierwszej… no cóż, litery.
                Kiedy przybył do domu, drzwi otworzyła mu niewysoka dziewczyna o blond włosach i oczach zielonych jak świeża trawa. Była śliczna, nie mógł temu zaprzeczyć. Spojrzała na niego z zaskoczeniem, a na jej twarzy pojawił się rumieniec, kiedy szybko odwróciła się, by wpuścić go do środka.
- Cz-cześć, j-ja jestem Meene i wynajmuję tutaj pokój… - powiedziała, wyraźnie zdenerwowana.
                John nie wszedł do środka, tylko wyciągnął z plecaka dziennik, podając go jej. Dziewczyna od razu rozpoznała swój zeszyt; jej oczy rozszerzyły się z wdzięczności i przerażenia, o ile te emocje mogą iść ze sobą w parze.
- To twoje, prawda? – spytał ostrożnie żołnierz.  – Ja… przepraszam cię bardzo, ale przeczytałem go i domyśliłem się… - Nagle poczuł się strasznie niezręcznie, że przeczytał treść pamiętnika. Co on sobie myślał!
                Meene, o ile to możliwe, zaczerwieniła się jeszcze bardziej i przycisnęła odzyskaną własność do piersi.
- P-przeczytałeś?
                Żołnierz zamknął oczy i wziął głęboki oddech. „Jesteś facetem, John, ogarnij się!” – zbeształ się w myślach.
- Tak, przeczytałem, ponieważ chciałem dowiedzieć się czegoś o osobie, która go napisała, bym mógł ją odnaleźć i go oddać.
- Pewnie uważasz mnie teraz za jakąś niezrównoważoną osobę… Obiecuję, że nie zrobię nic, co mogłoby być dla ciebie niekomfortowe…
- Meene, tak? – przerwał jej John, a ona podniosła na niego spojrzenie. Była malutka w porównaniu do postawnego żołnierza, co tylko dodawało jej uroku. – Nie dałaś mi skończyć. Przeczytałem ten dziennik. Nie w całości, fragmentami, ale praktycznie od początku czułem, że muszę dowiedzieć się czegoś więcej o osobie, która go napisała. Już nie dlatego, żeby ten dziennik oddać, ale po to, by móc na żywo poznać tak fascynującą i niezwykłą osobę. Teraz to pewnie ty uznasz mnie za wariata, ale z każdym kolejnym wpisem, każdym słowem zapisanym tym starannym pismem, zdawałem sobie sprawę, że się zakochuję. Zakochuję się w dziewczynie z pamiętnika. I teraz ta dziewczyna stoi tuż przede mną, piękniejsza niż kiedykolwiek mógłbym sobie wyobrazić i obiecuje mi, że nie zrobi nic niekomfortowego dla mnie w tym samym czasie, kiedy ja mam ochotę porwać ją w ramiona i wyznać, że się w niej zakochałem.
                Kiedy skończył swój krótki monolog, nastąpiła między nimi niezręczna cisza. Bał się spojrzeć na dziewczynę, nie wiedząc, jakie emocje zastanie na jej twarzy. Zażenowanie? Strach? Obrzydzenie? Świat wokół zdawał się zatrzymywać, sekundy ciągnęły się niczym godziny.
                Ciszę przerwała w końcu Meene, pytając cicho:
- To dlaczego tego nie zrobisz?
                John skierował wzrok na stojącą przed nim Kanadyjkę, która uśmiechała się lekko, z wyraźnym rumieńcem na policzkach. Nie czekając na nic, zrzucił plecak na ziemię i porwał ją w ramiona, okręcając wokół siebie. Meene zaśmiała się i objęła go ramionami wokół szyi.
                Kiedy postawił ją na ziemi, oboje popatrzyli sobie w oczy, a ich spojrzenia pełne były nadziei na wspólną przyszłość. Na wspólne zapisanie kolejnych stron wielkiej księgi życia.
                W korytarzu, za plecami Meene stała pani Denbat, z niedowierzaniem wpatrując się w stojącą w drzwiach parę.
- Coś mnie ominęło?

~*~

Sobota, 9 sierpnia 2008r.

                To już ostatnia strona w moim dzienniku. Ciężko mi opisać jak bardzo cieszę się, że przypada akurat na taki dzień jak dzisiejszy. Dzień mojego ślubu.
                Siedzę właśnie w swojej sypialni, moja mama wejdzie tu lada chwila, żeby pomóc mi ubrać suknię. Nadal w to nie wierzę… To jak jakaś bajka. W tym momencie czuję się jak księżniczka, która odnalazła swojego rycerza. No, właściwie to żołnierza.
                To niezwykłe, jak losy ludzi plączą się ze sobą. Kto by pomyślał, że zakocham się w żołnierzu przebywającym w Iraku, tylko czytając jego listy? I kto by przypuszczał, że ten żołnierz znajdzie w pociągu mój dziennik? Kto by pomyślał, że ten właśnie żołnierz nie uzna autorki dziennika za wariatkę, a poprosi ją o rękę?
                Zaprosiłam na ślub panią Coudart. Wiem, że w szkole niezbyt za nią przepadałam, jednak gdyby nie zadanie, która nam zadała, nigdy nie poznałabym Johna. Ogromnie się cieszę, że zechciała przyjechać. Planujemy z Johnem specjalne podziękowanie dla niej w trakcie wesela. Ale nie będę go tu opisywać. Na komodzie czeka już na mnie nowy zeszyt.
                Zamykam więc ten rozdział mojego życia i otwieram następny. Jednak tym razem, historię będziemy spisywać we dwoje.

~*~

I co o tym sądzicie? Nadaję się do pisania krótszych opowiadań?
Zostawcie proszę swoje opinie w komentarzach :)
A jeśli chodzi o rozdział na Two Souls Asakura, to nie wiem kiedy się pojawi. Najpierw muszę jeszcze napisać inny, na opowiadanie o Darach Anioła, które publikuję na ff.net. Z góry dzięki za wyrozumiałość ;)

                Buziaki, Yohao :*