niedziela, 14 grudnia 2014

Rozdział V

Rozdział dedykowany Ginny Kurogane - wszystkiego najlepszego, raz jeszcze! :)

Ten rozdział proponuję komentować na bieżąco, będzie prawdopodobnie prościej.

Bron

Choć wszyscy zgromadzili się na uroczystym pożegnalnym bankiecie, jemu wcale nie towarzyszył nastrój do zabawy. Czuł się odrzucony, pominięty. Całym sercem pragnął walczyć pod przywództwem Jeanne w Turnieju, a teraz tak po prostu kazano mu pozostać w Birmingham i czekać biernie, aż liderka wraz z wybrańcami zmierzą się z Hao.
                Nie czułby się tak źle, gdyby nie fakt, że wybrano Johna. Wiedział, że nie powinien obwiniać przyjaciela, ale był po prostu zazdrosny. Łatwiej zniósłby oczekiwanie, gdyby miał obok siebie tego Anglika o nienormalnej fryzurze i jego wesołego psa.
                Kiedy wszyscy udawali się do największej sali, gdzie miała się odbyć kolacja, on wyszedł bocznymi drzwiami do ogrodu. Usiadł na jednej z ławek i rozmyślał, patrząc w gwiazdy. Nie rozumiał, dlaczego Niebiosa nie wzięły go do drużyny. Czy był w czymś gorszy od tamtych wybrańców? Może i nie miał tak potężnej postury jak Larch i Chris ani nie był w elitarnej jednostce jak John czy Meene, ale przecież miał dużą wiedzę logistyczną. Czy to się nie liczy? Jakim cudem ta biedna dziewczyna, Emma, mogłaby być bardziej odpowiednia do tego zadania?
- Czemu nie ja? Dlaczego? – szepnął w przestrzeń, jednak nie doczekał się odpowiedzi.
                Z daleka widział światło uciekające przez wielkie okna jadalni. Czuł lekki ścisk w żołądku, który upominał się o kolację. Pomimo tego wiedział, że nie byłby w stanie czegokolwiek zjeść.
                Wstał, kierując się znów w stronę budynku. Nie chciał wejść do środka, ale trochę ciekawiło go, jak wyglądał bankiet. Zbliżył się do szyby i zajrzał do środka.
                W biało-złotej sali stoły zostały ułożone na kształt podkowy. Na specjalnym podwyższeniu siedziała Jeanne, z grupką wybranych po bokach. Marco, rzecz jasna, zajmował miejsce tuż przy niej. Przed nimi rozłożone były najróżniejsze potrawy; od pieczeni z indyka przez smakowicie wyglądające placki do wielkich ciast, ozdobionych niczym na konkurs cukierniczy.
                Wszyscy zdawali się być w dobrym humorze, zajadali wykwintne dania i śmiali się. Pauli zdziwił się tym trochę. Czy naprawdę tylko jemu przeszkadzała ta sytuacja?
                W tym momencie Marco wstał, wznosząc do góry kryształowy kieliszek wypełniony jakimś bursztynowym płynem. Spojrzał na liderkę i nieznacznie skinął głową, po czym zaczął przemawiać, jednak Finowi nie udało się usłyszeć jego słów. Musiały być jednak bardzo głębokie, gdyż po zakończeniu cała sala zaczęła bić brawo i razem z nim wzniosła toast.
                I wtedy zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Wszyscy, jeden po drugim zaczęli dziwnie kiwać się na siedzeniach, aż w końcu padli na stół lub oparcie krzesła nieprzytomni. Pauli przycisnął nos do szyby, nie wierząc w to, co widzi.
John, który siedział obok Meene i do tej pory wydawał się całkowicie rozbudzony, nagle opadł na stół, nie ruszając się. Siedząca obok niego Kanadyjka zaledwie kilka sekund później poszła w jego ślady. Wszyscy członkowie X-laws w ciągu niecałej minuty zostali powaleni przez dziwny, bursztynowy płyn.
Gdzieś między stołami Pauli ujrzał Szarika, który szczekał i skakał przy swoim panu, próbując go obudzić. Denbat jednak nie ruszał się, zupełnie jakby był… Nie, przecież nie mógł być martwy? Oni wszyscy żyli, prawda? Fin wcale nie znalazł się w centrum jakiejś ogromnej, zbiorowej egzekucji, prawda?
Marco i Jeanne byli jedynymi, których nie dotknęła dziwna przypadłość. Jedynymi żywymi. Blondyn spojrzał spod okularów na wystraszonego Szarika i wycelował w niego z pistoletu, który wyciągnął zza paska. Pauli był niemalże pewien, że kolejna żywa istota na sali odda życie, kiedy Jeanne chwyciła rękę swojego opiekuna i pokręciła głową. Wyraźnie niezadowolony Lasso schował broń z powrotem za pas, zostawiając owczarka w spokoju. Koskinen wypuścił powietrze w małym westchnieniu ulgi.
Tymczasem Jeanne stanęła na swoim zdobionym krześle i złożyła ręce jak do modlitwy. Jej postać rozświetliła się niemalże tak samo, jak przy ceremonii wyboru. Otworzyła usta, prawdopodobnie zaczynając śpiewać. Na początku nie działo się nic, ale po jakiejś minucie nad liderką pojawił się jej duch stróż, Shamash.
Od tego momentu już nic w jej zachowaniu nie przypominało modlitwy. Za jej plecami, w miejscu gdzie przedtem widniał wielki, złoty znak X-laws, pojawił się jaśniejący pentagram. Włosy dziewczynki rozwiały się na wszystkie strony, jakby smagane przez bardzo silny powiew. Szybki w oknach zatrzęsły się, a kilka nawet wypadło, prawie rozbijając się na głowie Fina, który odskoczył w ostatniej chwili.
Nad wszystkimi członkami organizacji, nie licząc tych siedzących przy stole wybrańców, pojawiły się jaśniejące smugi, które ciężko byłoby Pauli’emu opisać. To tak jakby Jeanne odbierała tym wszystkim ludziom furyoku. Ale dlaczego?
Za stołem stała jej żelazna komnata, która zaczęła wciągać do siebie szamańską energię jak odkurzacz – choć to nie było może najszczęśliwsze porównanie. Marco obserwował wszystko z satysfakcją, jakby wszystko szło zgodnie z jego planem.
Pentagram, nieprzytomni X-laws, furyoku… To wszystko nie zgadzało się z panującą wokół opinią o nieomylności liderki. Jaka „święta dziewczynka” współpracowałaby z diabłem?
W pewnym momencie Żelazna Dziewica przestała wciągać do siebie furyoku, gdyż Jeanne rozłożyła ręce i wskazała na wybrańców leżących nieprzytomnie przy stole. Również Marco zajął swoje miejsce, jednak on zamknął oczy i skierował twarz w górę.
Jednym gestem Jeanne, reszta unoszącego się w sali furyoku przeniosła się nad ósemkę członków drużyny, a następnie wniknęła w nich, całkowicie znikając. Włosy Jeanne opadły falami na jej plecy, a pentagram zniknął wraz z Shamashem, ustępując znów miejsca złotemu „X”.
- Udało się, o pani – powiedział Marco, spoglądając na swoje ręce, jakby oczekiwał jakiejś zmiany. – Czuję tę różnicę. Z tak potężną mocą nie musimy się obawiać walki z Hao.
- Wszystko w imię wyższego dobra – odparła melancholijnie liderka, uśmiechając się tym swoim pięknym, niewinnym uśmiechem, który tak zmiękczył serce Fina przy pierwszym spotkaniu. Tym razem nie dał się na to nabrać. Pod maską lalki kryła się twarz demona.
                Poczuł lekkie pieczenie w miejscu, gdzie znajdował się jego znak X-laws, ale zignorował je.
- Muszę ostrzec Johna… - powiedział i rzucił spojrzenie w stronę przyjaciela, który poruszył się lekko. Wybrańcy po otrzymaniu tak pokaźnej porcji kradzionego furyoku musieli być jednocześnie pełni sił, jak i wykończeni. Ale żyli. Pozostali również powoli się rozbudzali, choć im z pewnością brakowało tak nagle odebranej energii.
                Zerknął znów na Jeanne, która ze spokojem kontynuowała posiłek. Jak mogła być tak… opanowana, po tym, co zrobiła? Skupiony na figurze przywódczyni, nie zauważył, że czyjeś niebieskie oczy obserwowały go spod okularów-połówek. Zdał sobie z tego sprawę dopiero, kiedy Marco wstał i uniósł pistolet prosto w jego stronę. Tym razem Żelazna Dama go nie powstrzymała. Spojrzała tylko na Fina smutnym wzrokiem, kiedy Marco tworzył kontrolę ducha.
                Pauli natychmiast się odsunął, jednak nie był wystarczająco szybki. Krzyknął, kiedy pocisk przebił się przez jego skórę. Upadł na ziemię, czując dotyk chłodnej, wilgotnej trawy na swojej twarzy. Jego znak X-laws spłynął krwią.
„Hao to nic w porównaniu do nich… Nie daj się im, John…”- pomyślał jeszcze i zamknął oczy, zdając sobie sprawę, jakimi oni wszyscy byli głupcami, podążając ślepo za Strażnikami Sprawiedliwości. Żałował tylko, że dostrzegł to, kiedy było już za późno.


                Nie odwracał się ani razu, kiedy o wschodzie słońca opuszczali budynek, w którym spędził ostatnie miesiące. Siedziba X-laws w Birmingham nie była dla niego nigdy domem. To jak kolejne koszary, w których mieszkał jakiś czas. Tylko sterta kamieni i cementu, nic poza tym.
                Od poprzedniego wieczora czuł, jak krew szybko pulsuje mu w żyłach. Bankiet prawdę mówiąc, pamiętał jak przez mgłę.  Jedyne, co utkwiło mu w pamięci to obraz Jeanne oznajmującej im, że zostali dotknięci łaską Niebios i obdarzeni nową energią do walki z Hao. I choć jeszcze niedawno wyśmiałby to jako niedorzeczne, tym razem musiał przyznać, że czuł się wyśmienicie.
                Żałował tylko, że nie udało mu się pożegnać z Paulim. Nie widział go od momentu wybrania do drużyny i zastanawiał się, gdzie podziewał się jego przyjaciel. Próbował go nawet szukać po ceremonii, niestety bezskutecznie.
                Szli zwartą grupą, na czele z Marco i Cebinem, którzy ciągnęli ze sobą komnatę Żelaznej Dziewicy. John z dziewczętami szli za nimi, a Larch, Chris i Porf zamykali pochód, niosąc najwięcej bagaży. Przy nodze Anglika dreptał wesoło Szarik, zachowując się jakby szedł na wycieczkę i wesoło merdając ogonem.
                Denbat spojrzał na ciemnoskórą Amerykankę, która szła cicho obok Meene, nie odzywając się do nikogo. Przypomniało mu to sytuację, która przydarzyła mu się poprzedniego dnia.

                Szedł korytarzem, rozglądając się za Paulim, kiedy usłyszał jak ktoś głośno uderza pięścią w blat. Zaintrygowany, zajrzał do najbliższego pomieszczenia, gdzie ujrzał dwoje mężczyzn nachylających się nad biurkiem i wpatrujących się w siebie wściekłym wzrokiem.
- Nie możecie jej zabrać! Ona nawet nie jest żołnierką, wstąpiła tu ze mną z powodu mojej zemsty! – wołał Robert, chłopak z Phoenix.
- Powiedziałem już, że nie możemy zmienić woli Niebios. Została wybrana i powinna być z tego powodu dumna, a nie nasyłać na mnie swojego chłopaka – mruknął Marco, ignorując drżące z wściekłości ręce Amerykanina.
- Ale ona nie da sobie rady! – Głos Roberta stał się bardziej rozpaczliwy. – Zginie i…
- Jeżeli zginie, jej śmierć będzie pełna chwały – przerwał mu Włoch, ze zniecierpliwieniem poprawiając okulary. – Nie ma nic piękniejszego niż oddać życie w imię wyższego dobra.
- To jest…! – Amerykaninowi nie udało się dokończyć zdania, gdyż w tym momencie Marco z całej siły uderzył go w twarz. Robert stracił na chwilę równowagę, nie spodziewając się ciosu.
                Niewiele myśląc, John wkroczył do środka, chcąc w razie czego rozdzielić dwóch mężczyzn. Rozumiał, jak ciężko musiało być chłopakowi Emmy, wiedząc, na jakie niebezpieczeństwo wystawiona zostanie jego dziewczyna.
- Denbat! – krzyknął Marco, spoglądając na nowoprzybyłego. – Czego tu szukasz?!
- Myślę, że on ma rację. Emma nie powinna być w drużynie…
- Nie, to ciebie nie powinno być w tej drużynie – zdenerwował się blondyn i wyszedł zza biurka, stając zaledwie kilka centymetrów od Anglika. Był niższy od Johna, ale i tak patrzył na niego z wyższością. – Ale ja nie mam na to wpływu. Wierz mi, gdybym miał coś do powiedzenia w tej sprawie, ktoś taki jak ty nigdy nie zostałby reprezentantem X-laws – wycedził, patrząc mu w oczy, po czym odwrócił się i usiadł znów na swoim miejscu. - A teraz wynieście się stąd, obaj! – Zdecydowanym ruchem wskazał na drzwi.
                Czując, że nie ma sensu dalej się sprzeczać, John i Robert wyszli na korytarz, choć pierwszego z nich aż świerzbiło, by zedrzeć Marco z twarzy tę wyniosłą minę. Stali przez chwilę obok siebie, nie wiedząc, co zrobić dalej. W końcu odezwał się chłopak z Phoenix.
- Dzięki, że stanąłeś po mojej stronie. Dobrze wiedzieć, że w drużynie są też normalniejsi ludzie niż Marco. – Wyciągnął do Johna rękę. – Robert Riley, chłopak Emmy.
- John Denbat – przedstawił się Anglik i uścisnął dłoń rozmówcy.
- Mogę mieć do ciebie prośbę? Wiem, że nie pozwolą mi iść z wami, dlatego proszę, zaopiekuj się Emmą. To z mojego powodu wstąpiła do X-laws… Nie powinna była trafić do drużyny. – W ciemnych oczach chłopaka było tyle miłości i strachu o ukochaną, że John nie był w stanie odmówić.
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Obiecuję.


                Był późny wieczór, kiedy wylądowali w Tokio, gdzie miały się odbyć walki szamanów. Japońskie miasto już od pierwszych chwil zrobiło na większości grupy ogromne wrażenie, choć chyba dziewczęta były nim zauroczone najbardziej.
                Setki kolorowych świateł, wszechobecne neony i napisy w języku, którego żadne z nich nie było w stanie odczytać. Niezależnie od godziny, ilość ludzi na ulicach nie zmniejszała się, a miasto tętniło życiem. Tysiące prawie identycznych, azjatyckich twarzy, do których żaden z członków X-laws nie był przyzwyczajony, potrafiły wprowadzić w lekką dezorientację. Zupełnie jakby znaleźli się w centrum armii szturmowców z ”Gwiezdnych Wojen”.
                Zatrzymali się w apartamencie, całkiem blisko centrum. Było to wielopokojowe mieszkanie należące do jednego z członków organizacji, który zgodził się udostępnić je szamanom na czas Turnieju. Mieli do dyspozycji pięć sypialni, duży salon z kuchnią i dwie łazienki. Właściciel musiał być bardzo bogaty.
                John wylądował w pokoju z Cebinem, Austriakiem, który pełnił w Kolonii funkcję dowódcy oddziału. Był on chyba najbardziej tajemniczą ze wszystkich osób w drużynie, wszystko za sprawą maski, której nie zdejmował nawet do spania. Niewiele się też odzywał, większość czasu spędzając na czytaniu książek w ojczystym języku.
                Zaledwie następnego dnia po ich przylocie, Marco oznajmił im, że będą musieli zmierzyć się z jednym z sędziów Turnieju Szamanów, by zostać oficjalnie jego uczestnikami. Spotkanie miało się odbyć pod wieczór, w specjalnie wyznaczonym miejscu na obrzeżach miasta. I chociaż z pozoru mieli kilka godzin, dotarcie na miejsce zajęło im prawie cały dzień. Dodatkowym utrudnieniem było przetransportowanie broni i komnaty Jeanne. Rzecz jasna żaden z członków X-laws nie narzekał. I tak przebywanie tutaj, tak blisko liderki i możliwość walczenia z nią ramię w ramię był wystarczającą rekompensatą.
                Plac, na którym miała się odbyć walka, należał do jakiejś starej fabryki, obecnie porzuconej i mającej już wkrótce zostać przekształconą w nowoczesny kompleks hoteli. Już na wstępie przywitała ich nieprzyjaźnie wyglądająca tabliczka z dwujęzycznym napisem „Keep out!”. Porf nic sobie z niej jednak nie zrobił i przestrzelił potężną kłódkę, którą założono na bramę.
                Kiedy tylko weszli na główny plac, pojawiła się przed nimi tajemnicza postać, owinięta w indiański pled. Przez założoną na twarz maskę z piórami, ciężko było określić jej płeć, jednak potężna postura, rozmiarem przewyższająca nawet Chrisa, pozwalała przypuszczać, że mają do czynienia z mężczyzną.
- Szamani – odezwał się Indianin, swoim niskim głosem utwierdzając tylko ich domysły. – Jestem Bron, jeden z członków Rady Szamanów, a jednocześnie sędziów Turnieju Szamanów. Przybyłem tu dziś, by sprawdzić, czy jesteście godni uczestniczyć w walkach o tytuł Króla.
                Tuż po tym wprowadzeniu, mężczyzna odrzucił maskę i pled, ukazując się im, jako wielki, umięśniony wojownik o długich, czarnych włosach i groźnym spojrzeniu. Na jego nadgarstkach i kostkach znajdowały się grube bransolety. Przy jednej z nich unosił się wielki duch pająka.
                Jego wygląd nie zrobił jednak wrażenia na Marco, którego uwagę przyciągnęła zupełnie inna kwestia.
- Jak śmiesz wątpić w godność naszej świętej przywódczyni! – Z tymi słowami wyciągnął pistolet i wycelował go w środek klatki piersiowej Brona.
Ten tylko przewrócił wzrokiem i z szybkością, o którą nikt nie posądzałby człowieka tej postury, wyrzucił przed siebie coś małego i jaśniejącego bielą. Marco nie zdążył nawet się cofnąć, kiedy jego broń została owinięta pajęczą siecią. Wystarczył kolejny, drobny ruch sędziego, a pistolet rozpadł się na części, zgnieciony przez pozornie delikatne nitki.
Blondyn z niedowierzaniem spojrzał na szczątki, które trzymał teraz w ręce. Starając się jednak nie ukazywać słabości, odrzucił je niedbale na ziemię, poprawił okulary i wyciągnął zapasową broń z kieszeni.
- Zasady są proste. Walczycie pojedynczo. Osoba, która mnie trafi, zostaje oficjalnie przyjęta do grona uczestników – powiedział sędzia, jak gdyby nic się nie stało.
                Chociaż zadanie wydawało się proste, coś w postawie Indianina i w sposobie, w jaki moment wcześniej pozbawił on Marco oręża, nie pozwalało mu ufać. Szarik zjeżył sierść, warcząc cicho. John uspokoił go ruchem dłoni.
- Kto pierwszy? – spytał Bron takim tonem, jakby próbował poszczuć psa. Zerknął na okularnika, który stał teraz odrobinę dalej niż wcześniej. – Może ty, czterooki?
                Marco zacisnął pięść, ale nie ruszył się w żadną stronę. Jeanne nie odzywała się, ukryta w swojej komnacie. Wszyscy czekali.
                W pewnym momencie John poczuł jak ktoś szturcha go w ramię. Na przód grupy wysforowała się Meene.
- Ja mogę zacząć – zaoferowała się.
- Kobieta? Tyle tchórzy w grupie, że jedyną osobą z jajami jest kobieta? Doprawdy, żałosna z was grupa – prychnął Bron, a jego duch stróż zaczął chichotać. – Ta puszka to pewnie na bandaże, co? Jakby sobie dzieciaczki zrobiły kuku? – dodał, parodiując głos przewrażliwionej staruszki.
- Stul pysk! – krzyknął John odruchowo, nie mogąc dłużej słuchać obelg. Obrażenie Meene i Jeanne było przekroczeniem granicy.
                Wyszedł przy tym nieco naprzód, sięgając ręką po swój granatnik.
- To może ty zaczniesz, Jeżyku? – zaproponował sędzia, przyjmując postawę gotowości do walki.
                Denbat rzucił krótkie spojrzenie w stronę Meene, po czym powziął decyzję i stanął naprzeciw Brona, czekając na sygnał do walki.
- No, już lepiej. Masz dziesięć minut, by mnie trafić.
                John nie czekał już na żadną zachętę. Natychmiast przywołał Raphaela. Uderzyła go jasność, bijąca z postaci jego stróża, którego nie widział w pełnej krasie od ceremonii wyboru.
                Już sam wygląd Arcyducha zrobił wrażenie na Indianinie, który wprowadził ducha pająka do bransolety i wytworzył wokół siebie coś w rodzaju kokonu.
- Widzę, że nie jesteście nowicjuszami. Miła odmiana po kimś, kto nie wiedział nawet, co to furyoku. No ale zobaczymy, co będzie teraz. Tacy strojnisie, z takimi duchami… – stwierdził z niejakim podziwem. – Zobaczymy, czy potrafisz korzystać z tego imponującego ducha.
                Nie musiał powtarzać tego dwa razy. John szybko przeładował granatnik, po czym wprowadził swojego ducha do naboju, namierzając cel.
- Dużo gadasz, wiesz? – mruknął i strzelił, mierząc w nogi sędziego. Nie chciał go zabić.
                Kokon Brona okazał się być jednak znacznie silniejszy niż by się mogło wydawać. Pocisk wystrzelony przez żołnierza tylko uderzył w lepką pajęczynę i odbił się od niej, nie czyniąc nikomu krzywdy.
                To trochę otrzeźwiło Johna. Nie docenił przeciwnika. Zerknął kątem oka na członków drużyny, czując na sobie spojrzenia towarzyszy. W szczególności miał wrażenie, że każdy jego ruch ocenia Meene, z pewnością niezadowolona, że zajął jej miejsce. No i oczywiście Marco. Myśl o zaprezentowaniu przed nim swojej wartości i udowodnieniu, że nadaje się do drużyny, dodała Anglikowi potrzebnej motywacji.
                Kiedy sędzia wystrzelił w jego stronę pajęczą sieć, John odskoczył zręcznie na bok i natychmiast wycelował ponownie, tym razem wkładając w pocisk znacznie więcej energii niż wcześniej.
- Raphael – szepnął, starając się wczuć lepiej w swojego ducha.
                Bron na nowo wytworzył swój kokon i teraz stał spokojnie, czekając i będąc gotowym do odparcia ataku.
                John postanowił wykorzystać sztuczkę, której uczyli się na jednym z niezliczonych treningów w armii. Była to prosta, ale w większości przypadków skuteczna zmyłka.
                Przeniósł w widoczny sposób ciężar ciała na jedną nogę, jakby miał zaraz skoczyć w prawo. Bron odruchowo wzmocnił z tej strony tarczę, odsłaniając prawie całkiem drugi bok.
- Chcesz się tak bawić, Jeżyku? – zaśmiał się Indianin, ale nie było mu dane długo cieszyć się pozorną przewagą, gdyż Denbat odskoczył w drugą stronę, przeturlał się i z pozycji leżącej strzelił, trafiając dokładnie w bransoletę, do której członek Rady Szamanów wprowadził swojego ducha.
                Metalowa obręcz pękła, a kontrola ducha Brona złamała się. Ten przez krótką chwilę spoglądał na swój nadgarstek, jakby nie wierząc w to, co ujrzał. W końcu pokiwał głową i zwrócił się do Anglika:
- Nieźle, całkiem nieźle, Jeżyku. – John przewrócił wzrokiem na to określenie. – Zasłużyłeś na niego.
                Sędzia rzucił w jego stronę dziwne urządzenie z elektronicznym ekranem. Mogłoby przypominać trochę gadżety noszone przez bohaterów filmów science-fiction, gdyby nie fakt, że raczej nie było w stanie wyświetlać hologramowych wiadomości.
- To twój dzwonek wyroczni. Przy jego pomocy będziemy cię informować o nadchodzących pojedynkach i wynikach – wyjaśnił sędzia, po czym spojrzał na członków X-laws, którzy obserwowali walkę z boku.
                John z uśmiechem pomachał dzwonkiem wyroczni do Meene, która wzniosła wzrok do nieba, śmiejąc się cicho.
- To kto następny? – spytał Bron, patrząc wyczekująco. Kanadyjka ewidentnie chciała się zgłosić na ochotnika, jednak Marco powstrzymał ją dłonią.
- Po co następne walki? Widziałeś już, na co nas stać. Każdy z nas może cię pokonać, większość z pewnością znacznie szybciej… - Na te słowa, Marco wyciągnął pistolet i wycelował nim w Brona, uprzednio wprowadzając Michaela do naboju.
                Nie był jednak jedyny, gdyż wszyscy pozostali również utworzyli kontrole ducha i skierowali wyloty luf na sędziego. Członek Rady Szamanów przesunął wzrokiem od pistoletu Marco przez karabin Porfa do potężnej wyrzutni rakiet Chrisa i bazooki Larcha. W jego oczach po raz pierwszy pojawiła się niepewność.
- To wbrew zasadom… - powiedział tylko, cofając się o pół kroku. Morderczy wzrok członków organizacji w połączeniu z naładowaną bronią mógł przerazić.
- Jesteśmy X-laws, Strażnikami Sprawiedliwości, organizacją powołaną do walki z Hao Asakurą. – Nazwisko Ognistego Szamana nie mogło być Indianinowi obce. – Chronią nas nasze Arcyduchy i wspaniała liderka, święta Żelazna Dama Jeanne – powiedział Marco, tonem pełnym wyższości. – Nie musimy nikomu udowadniać naszej godności.
- Esesmani się znaleźli… - powiedział Bron, ale było słychać, że prawdopodobnie dał się przekonać. – Niech wam będzie, SS. Ale nikomu nie wolno wspominać o tej sytuacji, jasne?
                Kiedy Lasso przytaknął z satysfakcją, Bron dał pozostałej grupie dzwonki wyroczni.
- Cieszę się, że rozumiesz naszą misję – podsumował Marco, po czym cała drużyna odwróciła się i odeszła, zostawiając Brona samego na placu starej fabryki.

                Dla członka Rady Szamanów nie byli to jednak ostatni szamani do wypróbowania tego dnia. Jego własny dzwonek wyroczni pokazywał jeszcze jedno nazwisko: Lyserg Diethel.


I to tyle, jeśli chodzi o dzisiejszy rozdział. A teraz ostrzegam, bo to będzie prawdopodobnie jedna z najdłuższych notek od autorki w historii xD
Przede wszystkim, chcę przypomnieć, że język używany przez bohaterów to ich prywatna sprawa i nie oznacza to, że ja wyrażam się tak jak oni.

Właściwie to rozdział miał być już wczoraj, ale dopadło mnie choróbsko i musiałam trochę zmienić swój grafik. Dedykuję go Ginny, która 13 grudnia miała urodziny i prosiła mnie o taki "prezent". Przepraszam Cię, że nieco się spóźniłam :) I mam nadzieję, że nie zabijesz mnie za treść xD

Na blogu TSA wspominałam, że znalazłam dużą motywację do pisania tego opowiadania i obiecałam więcej wyjaśnień tutaj. Sprawa jest bardzo prosta. Zależy mi na jak najszybszym skończeniu "Pod Skrzydłami Aniołów", gdyż mam dość sporo pomysłów na sequel, który opowiadać będzie o losach dzieci bohaterów (Znaczy tych bohaterów, którzy przeżyją. Nic nie obiecuję.) Nie wiem, czy będziecie zainteresowani, ale obiecuję, że dam z siebie wszystko :)

Informuję też od razu, że razem z wcześniej wymienioną Ginny, szykujemy coś specjalnego z okazji Świąt. A co, dowiecie się niebawem :) Mogę Was jednak już teraz zapewnić, że będzie to bożonarodzeniowa komedia z X-lawsowskim akcentem :D

I jeszcze odpowiedzi na komentarze:
Kocineczka: Nie wiem, czemu przyszła Ci na myśl Opacho xD Może miałaś przeczucie, bo pojawiła się później? ;D Co do mojego świetnego stylu pisma, to wierz mi, bazgrzę jak kura pazurem :P
Ginny: Blogger usuwający komentarze jest zły! Dlatego zawsze kopiuję przed publikacją, żeby mieć pewność, że nie przytrafi mi się taka sytuacja. Odnośnie strzały amora, nie tak szybko :D Jeszcze muszą się lepiej poznać. Potem jakaś romantyczna sytuacja i może... ;) | Tak, w mandze to zwykły tatuaż, ale to właśnie on mnie zainspirował, więc w opowiadaniu dostał funkcję specjalną! | I ogółem, cieszę się, że się podobało :)
Elmika: Oficjalnie dostałam cukrzycy przez Twój komentarz. Tak mi słodzisz, że chyba zaraz pójdę po 90% gorzką czekoladę z Wawelu(Wawela?). | Tak, Emma jest OC, ale nie będę się na niej specjalnie skupiać. To historia o Johnie i Meene, jakby nie patrzeć :)
Spokoyoh: Wiedziałam, wiedziałam, że wspomnisz o Niemcach! xD Ten fragment pisałam z myślą o Tobie :D | To były definitywnie najdziwniejsze wybory, jakie kiedykolwiek opisywałam, ale to nie koniec sekciarskich czynów ze strony X-laws! | Cóż, samochody... Pozostawmy to na razie bez komentarza xD Takei coś bierze, nie ma innej opcji. 
Kasumi: Bardzo się cieszę, że polubiłaś Pauli'ego. Naprawdę. | Wszystkie uwagi do Michasia możesz przesyłać na adres arcyduch-michaś@niebiosa.com :D A z Gabrysia nie zrobiłam kobiety, tylko... ukazałam jego kobiecą stronę. To jak Tommy i jego "feminine side" :D | A Szarik leci z nimi, bo tak postanowiłam!

Dziękuję z góry za komentarze i pozdrawiam serdecznie! :*


poniedziałek, 20 października 2014

Rozdział IV

Arcyduchy

                Od momentu przyjazdu gości, John aż zatęsknił za ściskiem powstałym podczas reorganizacji siedziby X-laws. Był on jeszcze niczym w porównaniu do ciasnoty, która zapanowała podczas wizyty przybyszów z zagranicznych filii. Znalezienie miejsca dla siebie było wręcz niemożliwe, nie wspominając o cichym zakątku do czytania czy przyjacielskiej rozmowy. Nawet biblioteka, do niedawna użytkowana tylko przez kilkanaście osób, zapełniła się ludźmi, którym wcale nie chodziło o książki.
                Młodzieniec wiedział, że nie wszyscy tutaj byli żołnierzami, choć każdy miał styczność z bronią. Mimo to, nie potrafił zrozumieć, jakim cudem wśród Amerykanów mógł panować aż taki brak dyscypliny. Z drugiej strony, X-laws z oddziału w Kolonii byli aż do bólu poważni i nawet idąc do łazienki maszerowali krokiem paradnym.
                Większość czasu spędzał z Szarikiem na dworze, nawet nie próbując zapamiętać imion nowo poznanych osób. Było ich po prostu za dużo. Jedyne rozmowy z nimi odbywał podczas posiłków, choć i one ograniczały się zwykle do próśb o podanie przypraw czy koszyka z pieczywem. Wiele razy jednak przyłapywał się na wypatrywaniu w tłumie zielonookiej blondynki, którą poznał w Montrealu.
                Meene Montgomery wciąż stanowiła dla niego tajemnicę. Choć pamiętał jej wzrok, kiedy dowiedziała się, że są członkami X-laws, nigdy nie spodziewałby się ujrzeć jej w białym mundurze organizacji. Od momentu jej pojawienia się w Birmingham, szukał okazji do rozmowy. Niestety, jak na złość albo nie mógł jej nigdzie znaleźć, albo była ona zajęta rozmową z kimś innym. Kiedy John zaczął już powoli tracić nadzieję na spotkanie z Kanadyjką, los postanowił się do niego uśmiechnąć.
                Minął tydzień od przyjazdu gości, a Johnowi nadal nie udało się znaleźć sposobu na powrót do swojej codziennej rutyny. Zawsze, kiedy miał coś w planach, okazywało się, że Marco – lub któryś z dowódców pozostałych siedzib – miał dla niego jakieś zadanie. Patrząc na swoich współtowarzyszy, miał czasem wrażenie, jakby Lasso uwziął się tylko na niego i zawsze dawał mu najgorszą robotę. Przypuszczał, że to trochę wina Szarika. Ale zbyt lubił swojego ulubieńca, by się tym przejmować.
                Było południe i słońce świeciło dość mocno, tak że wszyscy chodzili w krótkich, letnich strojach, nie przejmując się mundurami, które były obowiązkowym ubiorem tylko na wyjazdy lub różnego rodzaju oficjalne spotkania. Na trawiastym terenie otaczającym budynek zebrało się sporo osób, korzystając z ciepłego, leniwego dnia.
                John przyszedł tam z psem, chcąc kontynuować uczenie go sztuczek. Do tej pory szczeniakowi udało się opanować najprostsze komendy, takie jak „siad” czy „waruj”. Jednak żołnierz miał co do niego ambitniejsze plany.
                Wśród grupki osób z Birmingham odróżnił Pauli’ego, swojego fińskiego przyjaciela, który rozmawiał z kimś, chwilowo ukrytym za rozłożystym klonem. Zaintrygowany John podszedł nieco bliżej i zamarł, kiedy zdał sobie sprawę, że ową osobą jest nie kto inny, jak sama Meene Montgomery.



                Przelot z Los Angeles do Birmingham był bardzo męczący. Oczywiście prywatne samoloty X-laws zapewniały całkiem niezłe warunki, jednak nie można ich było porównać z wygodnym łóżkiem i fotelem. Nic dziwnego, że przez pierwsze dni spędzone w Głównej Siedzibie, Meene była nieco nieprzytomna.
                Dzieliła pokój z dwiema Niemkami, z których jedna każdego wieczora zanosiła się łzami, tęskniąc za mężem zabitym przez Hao. Druga okropnie chrapała, a jako budzika używała jodłowania. Kanadyjka nie znała się zbyt dobrze na tego rodzaju muzyce, ale już po dwóch dniach stwierdziła, że nigdy nie mogłaby mieszkać w Bawarii. Przez parę pierwszych dni była jeszcze jedna kobieta z Los Angeles, ale jak tylko zwolniło się miejsce, uciekła do jakichś bliźniaczek z Phoenix.
                Z tego też powodu, panna Montgomery starała się jak najwięcej czasu spędzać poza przepełnionym budynkiem. Zawsze lubiła przebywać na dworze, więc nie było to dla niej coś niezwykłego. Nie raz wspominała z uśmiechem czasy, kiedy z kuzynami wspinali się na drzewa i zbierali kasztany w jednym z montrealskich parków.
                Obszary wokół siedziby w Birmingham były bardzo zadbane. Z tego, co udało się jej dowiedzieć, opiekowało się nimi małżeństwo, które przez Hao utraciło córkę. Nie byli żołnierzami, lecz ich wola walki była tak duża, że przyjęto ich do X-laws.
                Hao… Za każdym razem, kiedy blondynka słyszała to imię, czuła w sercu ból, jakby ktoś rozdrapywał ranę, która i tak nie chce się goić. Do teraz pamiętała chwilę, kiedy zobaczyła ducha swojego ojca, a ten wyjawił jej powód swojej śmierci. Nie wahała się ani chwili, od razu porzuciła armię i wyruszyła na poszukiwania. Usłyszenie o X-laws było dla niej jak światełko nadziei. Dwa miesiące zajęło jej poszukiwanie o nich jakichś informacji. Sporo podróżowała, licząc, że gdzieś poza swoim otoczeniem dowie się czegoś więcej o Obrońcach Sprawiedliwości i ich potężnej liderce. Nigdy nie spodziewała się, że na swoich bohaterów trafi w rodzinnym mieście. I że tak łatwo przyjdzie jej wstąpić do oddziału w Kalifornii.
                Przez pierwsze dni rozglądała się za znajomymi twarzami wśród tłumu członków X-laws, jednak nie mogła nikogo znaleźć. Dopiero po tygodniu udało jej się natrafić na jednego z żołnierzy, których poznała w Kanadzie. Nie kojarzyła go dobrze, ledwo pamiętała twarz. Bardziej utknął jej w pamięci przywódca, Marco, a także młodzieniec z psem. W sumie to właśnie tego młodzieńca, Johna, szukała najintensywniej. O Lasso dowiedziała się wystarczająco dużo wcześniej, ale Denbat wydawał się jej najsympatyczniejszy. Słyszała, że kiedy ktoś ratuje komuś życie, nawiązuje się między nimi dziwna więź. Tak musiało być i w tym przypadku.
                Spotkanie z Paulim było w sumie przypadkiem, bo natrafili na siebie po prostu spacerując. Na początku Fin jedynie przepraszał za swoją niezdarność, bardzo się przy tym jąkając, a dopiero później zorientował się, z kim ma do czynienia.
- Chwila… My… My się już znamy chyba, prawda? – spytał, przyglądając się jej. Wyglądał bardzo młodo, na nawet młodszego od niej. Zdziwiło ją to, bo wiedziała, że do X-laws raczej nie przyjmowano dzieci. – Spotkaliśmy się na misji, w Montrealu znaczy się… Czyż nie?
- Tak, zgadza się – przytaknęła z uśmiechem. – Pan… - nie dokończyła, spoglądając na niego przepraszająco. Nie miała tak dobrej pamięci do zagranicznych nazwisk.
- Koskinen. Znaczy na imię mi Pauli… Koskinen to moje… no, tego… nazwisko znaczy się – wyjąkał i wyciągnął do niej rękę. Uścisnęła ją serdecznie.
- Miło znowu pana widzieć, panie Koskinen. Jestem Meene Montgomery.
- Pani nazwisko pamiętam – przyznał Pauli, nerwowo przebierając palcami. – John zbyt dużo o pani wspominał, bym mógł zapomnieć.
                „John?” – pomyślała – „Wspominał mnie?”
                Nagle jej uwaga została rozproszona przez pojawienie się przy niej psa. Poznała go od razu, mimo że znacznie urósł od ostatniego spotkania. Wciąż miał jednak te same, zawadiackie uszy i ciemne oczy. Pauli niemalże automatycznie pochylił się i podrapał zwierzaka między uszami.
- Cześć, Szarik! – zawołał Fin. Dziewczyna domyśliła się, że było to imię psa. Dosyć dziwne, ale w sumie do niego pasowało. – Gdzie masz Johna, co?
                Pies szczeknął i odbiegł kawałek, tylko po to, by ustawić się przy nodze młodego mężczyzny, stojącego kawałek dalej i przyglądającego się im.
- Tu jesteś! – zawołał Koskinen i skinął na towarzysza. Jego postawa w jednej chwili zrobiła się swobodniejsza. Meene przypuszczała, że byli przyjaciółmi. – Chodź, co tak stoisz? Pamiętasz jeszcze pannę Montgomery?
- Jakże mógłbym zapomnieć. Miło znów pannę widzieć – powiedział z wyraźnym, brytyjskim akcentem i skłonił się, jak przystało na dżentelmena. Po raz pierwszy spojrzał też prosto na nią, dzięki czemu mogła zobaczyć jego niespotykanie ciemnoniebieskie oczy. Nie był jakiś zniewalająco przystojny, ale z pewnością nie należał też do przeciętniaków.
- Pana również, panie Denbat – odpowiedziała.
                Zaczęli normalną rozmowę. Dwaj mężczyźni pytali ją o to, jak wstąpiła do X-laws i o ogólne wrażenia odnośnie organizacji. Spytali też, czy miała swoje spotkanie z Jeanne, na co wyjaśniła im, że wszyscy przyjezdni mieli okazję zobaczyć liderkę tuż po przybyciu do Birmingham. Wtedy też otrzymali swój znak X-laws. Jej nie był jakiś duży, a znajdował się na kostce, przez co można go było łatwo pomylić z subtelnym tatuażem.
                Następnie temat rozmowy zszedł na ich życie w X-laws i na psa. Szarik nie dawał o sobie zapomnieć, ciągle łasząc się do kogoś z ich trójki. Omówili też kwestię nieco podejrzanych obiadów, którą jednak zbyli śmiechem. Po raz pierwszy od przybycia do Anglii, Meene straciła poczucie czasu.
- Turniej się zbliża – powiedział w pewnym momencie John. – Jak sądzicie, kogo wybiorą?
                W jego głosie słychać było nutę zawziętości. Chciał być jednym z wybrańców, którzy ruszą na bezpośrednią wojnę z Hao.
- Nie mam pojęcia – odparł Pauli swobodnie. Kanadyjka zauważyła, że przy obecności przyjaciela czuł się pewniej i nie jąkał się tak, jak zazwyczaj. – Może jakiś… no wiecie, test albo coś.
- Słyszałam, jak Christine, jedna z dziewcząt z Los Angeles, mówiła o teście psychologicznym, ale wątpię, by miała rację… - dodała Meene, przypominając sobie poranną rozmowę przy śniadaniu. – Inni uznali, że będzie jakieś losowanie.
- Niezależnie, jaką formę to wybierze, możemy mieć pewność, że dowódcą zostanie Marco – skwitował wszystko Denbat. Blondynka nie mogła powstrzymać uśmiechu. Już z daleka widać było, że ta dwójka nie pała do siebie większą sympatią.
                Czas mijał, aż powoli zbliżała się pora obiadu. W Los Angeles codziennie gotował ktoś inny, w zależności od dyżurów. Miłą odmianą było więc skosztowanie posiłku przygotowywanego przez prawdziwych kucharzy z Phoenix.
                Dokładnie o trzynastej dał się słyszeć sygnał, inny jednak od tego, który zazwyczaj wzywał na obiad. Wszyscy przebywający w ogrodzie zwrócili głowy w stronę posiadłości. Zaledwie kilka sekund później rozbrzmiał głos Marco:
- Wszystkich członków prosi się o stawienie na placu przed wejściem i ustawienie według jednostek. Spóźnienia będą surowo karane.
                Meene zauważyła, jak John i Pauli wymieniają porozumiewawcze spojrzenia.
- Nadszedł czas, Kevinie – powiedział do siebie Denbat, a wyraz jego twarzy uległ całkowitej zmianie. Pauli wyprostował się i zacisnął pięści, gotów do walki.
- Muszę się dostać do drużyny. Dla ciebie, Katri.
                Kanadyjka zrozumiała, że ci ludzie musieli być dla nich niezmiernie ważni, skoro przywołali ich imię w takim momencie. Pomyślała o duchu swojego ojca. Pomści jego śmierć. Musi pozostać silna, by mógł być z niej dumny.



                Dopiero kiedy trzysta osób zebrało się na placu przed Główną Siedzibą, John mógł zobaczyć potęgę, jaką stanowiło X-laws. Wszyscy w śnieżnobiałych mundurach, czekający na to, co się wydarzy. Od około dwóch minut nikt się nie odzywał. Wszyscy stali na baczność i tylko ruchem gałek ocznych śledzili czwórkę komendantów ze wszystkich oddziałów.
                Prowadził Marco, przeszywając wzrokiem wszystkich, którzy choć trochę odbiegali od idealnej postawy. Na Johnie rzecz jasna zatrzymał wzrok nieco dłużej, świdrując spojrzeniem siedzącego u jego nóg psa. Szarik szczeknął raz i pomerdał ogonem, ale wystarczyło podniesienie palca przez dowódcę, by ucichł. John mógł sobie niemalże wyobrazić, jak blondyn mentalnie warczy na jego pupila i ledwo umiał powstrzymać się od śmiechu.
                Za Marco szedł komendant jednostki w Kolonii, który miał chyba najbardziej charakterystyczny wygląd z całej czwórki. Jako jedyny zamiast samej bieli nosił również fiolet. Jego strój przypominał Johnowi Jokera w kartach. Miał śnieżnobiałą kamizelkę spiętą szerokim pasem, fioletowe rękawy i bufiaste spodnie oraz wielką czapkę w biało-fioletowe pasy z jednym piórkiem. Nosił czarną maskę, a zamiast dłoni miał coś w rodzaju szponów.
                Dwaj pozostali, dowódcy jednostek ze Stanów, byli barczyści i potężni. Zwłaszcza ciemnoskóry przywódca oddziału w Phoenix wyglądał na takiego, który powaliłby przeciętnego mężczyznę pstryknięciem palca. Ich imiona, w przeciwieństwie do Jokera, młodemu Anglikowi udało się poznać. Larch Dirac z Los Angeles przyjmował Meene do X-laws (a przynajmniej tak im opowiadała). Drugi mężczyzna nazywał się Chris Venstar i, z tego, co było widać, musiał utracić nogi w jakimś wypadku (bardzo możliwe, że przez Hao). Zamiast nich miał wielkie, żelazne protezy, które wyglądały na bardzo ciężkie.
                Sprawdzanie obecności trwało i trwało, a John nie mógł pozbyć się narastającego podekscytowania. Już za chwilę dowiedzą się, kto wyruszy na Turniej. Zostanie ogłoszona oficjalna drużyna, składająca się z ośmiu członków i liderki.
                A propos liderki, właśnie w tym momencie przybyli czterej mężczyźni, ciągnąc za sobą żelazną kryjówkę Iron Maiden Jeanne. Kiedy ustawili ją na środku prowizorycznego podestu, wszyscy skłonili się, oddając hołd przywódczyni. Jako pierwszy po paru chwilach wstał Marco, biorąc do ręki mikrofon. Jednocześnie, utworzył kontrolę ducha, co wywołało w większości X-laws ogromny zachwyt. Tylko nieliczni mieli okazję zobaczyć Michaela w swojej pełnej krasie.
- Strażnicy Sprawiedliwości! – zaczął Marco. – Nadszedł wreszcie czas wybrania drużyny. Nasza wspaniała przywódczyni miała wizję, że właśnie dziś ukaże się Gwiazda Przeznaczenia. Oznacza to również, że niebiosa wybiorą dziś swoich przedstawicieli, którzy ruszą na wojnę z Hao.
                Marco zamilkł, pozwalając swoim słowom wybrzmieć. Wszyscy wpatrywali się w niego, czekając na następne słowa. John także, nie mogąc się powstrzymać. W jaki sposób niebiosa mają wybrać szczęśliwców?
                Ledwo to pomyślał, kiedy usłyszał cichy szloch, nie tak daleko od siebie. Stał prawie na skraju drużyny z Birmingham, dlatego mógł kątem oka zobaczyć członków z Phoenix. Wśród nich znajdowała się ciemnoskóra, młoda dziewczyna, opierająca się o nieco wyższego chłopaka i płacząca w jego ramię. Nawet stąd Denbat mógł usłyszeć jej szlochanie: „Ja nie chcę, Rob, ja się boję…”
                „Nie jest żołnierką” – stwierdził, zastanawiając się, co w takim razie robiła w X-laws. Prawdopodobnie przybyła tu wraz z chłopakiem.
                Niedane mu było zbyt długo zastanawiać się nad losami dziewczyny, gdyż w tym momencie odezwała się Jeanne:
- Najmilsi! Nadeszła dla nas radosna chwila, na którą oczekiwaliśmy od dawna. Wreszcie mamy okazję wyruszyć przeciwko Hao. I same niebiosa są chętne nam pomóc! – Zrobiła krótką przerwę. – Pozwólcie więc, niechaj rozpocznie się ceremonia!
                Michael wystrzelił w powietrze pocisk foryoku, zupełnie jakby dawał sygnał do rozpoczęcia wyścigu.
- Każda osoba, której znak X-laws rozświetli się złotem, będzie uznana za przedstawiciela – wyjaśniła jeszcze Jeanne, po czym zamilkła. Zaledwie moment później z jej żelaznej komnaty wystrzeliły promienie niezwykle jasnego światła. Drzwi narzędzia tortur otworzyły się, a liderka, w nietypowym stroju, mającym chyba przypominać o jej umartwianiu się, wzbiła się w powietrze. W ręce trzymała dziwny przedmiot, coś w rodzaju różdżki.
                Wyglądała jak anioł, z zamkniętymi oczami i srebrnymi włosami, rozwianymi wokół jej postaci. Wzniosła różdżkę wyżej, po czym nagle, z ogromną prędkością zanurkowała i uderzyła nią o ziemię. Rozległ się huk, a wszystkich oślepiło złote światło, które zniknęło tak nagle, jak się pojawiło. Na ziemi pojawiła się złota strzałka. Marco, który do tej pory stał na ramieniu Michaela, krzyknął i chwycił się za plecy. Jego kontrola ducha złamała się, a on sam upadł na ziemię. Uratował go jednak duch stróż, stawiając łagodnie na ziemi i stając za nim, jak milczący gwardzista. Jeszcze przez moment Lasso oddychał ciężko, po chwili jednak wyprostował się i z dumą spojrzał na pozostałych. Było jasne – został pierwszym wybranym. (A przy okazji, potwierdziły się pogłoski, jakoby miał swój znak na plecach.)
- Marco Lasso – powiedziała liderka – gratuluję przyjęcia do drużyny. – Włoch skłonił się i stanął nieruchomo ze swoim stróżem za plecami.
                Następnie Jeanne powtórzyła swój rytuał. Po raz kolejny rozległ się huk i błysk, jednak tym razem wydarzyło się coś jeszcze. Choć John musiał zamknąć oczy, miał wrażenie, że nawet przez to widział spadającą gwiazdę. I to gwiazdę spadającą prosto na nich.
                Kiedy wreszcie mógł bez obaw się rozejrzeć, zdał sobie sprawę, że na podium stoi jeszcze jeden Arcyduch, podobny nieco do Michaela, jednak znacznie potężniejszy. Na podium przed nim stał Larch Dirac, trzymając się za pierś, jakby paliła go żywym ogniem. Ból musiał jednak szybko minąć, bo wyprostował się i dumnie stanął obok Marco, ze swoim nowym stróżem za plecami.
- Larchu Diracu, gratuluję przyjęcia do drużyny – powtórzyła się Jeanne, po czym dodała jeszcze: - Poznaj Uriela, twojego nowego opiekuna, zesłanego ci z niebios.
                Żołnierz skłonił się przywódczyni, po czym z dumą spojrzał na czekających na wybór X-laws.
- Mnie, wybierz mnie… - szeptał pod nosem Pauli. John także pragnął znaleźć się w grupie szczęśliwców, jeszcze bardziej zachęcony widokiem imponującego Arcyducha. Zarazem jednak modlił się w duchu, by nie została wybrana dziewczyna z Phoenix, która wyglądała na szczerze przerażoną, w przeciwieństwie do jej chłopaka, który w świetlistą postać wpatrywał się jak urzeczony.
                Rytuał powtórzył się jeszcze dwa razy, a do turniejowego składu dołączyli dwaj pozostali przywódcy jednostek. Chris Venstar otrzymał za stróża Metatrona, który po części przypominał barczystego żołnierza w budowie ciała. Cebin Mendel, gdyż tak nazywał się naprawdę Joker, został uhonorowany partnerstwem Arcyducha Remiela, który wyglądem przypominał trochę mechaniczną modliszkę.
                Skoro wszyscy przywódcy zostali już wybrani, nadal pozostawała czwórka, która zostanie dołączona do drużyny. Nagle nadzieja w sercu Johna wzrosła. Był tak pochłonięty spoglądaniem na ceremonię, że nie zauważył, ze każdorazowe uderzenie Jeanne o ziemię różdżką, rysuje w niej symbol X-laws. Jak na razie nakreślone zostały dwie skrzyżowane, dwustronne strzały.
                Pierwszym nie-dowódcą przyjętym do zespołu był Porf Griffith z Birmingham. John rozpoznał w nim człowieka, którego spotkał tuż po śmierci Kevina. Wtedy wydawał się mu on nieco przerażający. Teraz, kiedy trzymał się ręką za tył głowy, na którym lśnił złotem symbol X-laws, mógł czuć tylko zazdrość. Skoro wybrano kogoś z Birmingham, jego szanse zmalały niemalże do zera. Gładko ogolony mężczyzna otrzymał Arcyducha Sariela, który posiadał najbardziej imponujące skrzydła ze wszystkich dotychczasowych stróżów.
                Jeanne raz jeszcze powtórzyła rytuał, a na ziemi pojawiła się litera „A”. Teraz już wszyscy czekali na piekący ból oznajmujący, że mogą wstąpić do elitarnej jednostki. W momencie, kiedy John zdał sobie sprawę, że i tym razem nic z tego, usłyszał niewiarygodnie głośny krzyk, pochodzący od jakiejś kobiety. Odwrócił się i z przerażeniem stwierdził, że ciemnoskóra dziewczyna z Phoenix kurczowo trzyma się za nadgarstek, a z jej oczu płyną łzy.
- Niee! – krzyczała zrozpaczona, kiedy jej chłopak bezskutecznie próbował ją uspokoić. – Ja nie chcę!
                Padła na ziemię i zaniosła się szlochem. Wszyscy zwrócili się w jej stronę, a kilkudziesięciu członków od razu zaproponowało, że to oni zastąpią przerażoną członkinię organizacji.
                Jeanne była jednak nieugięta. Na podium pojawił się już kolejny Arcyduch, niezwykle smukły i pozornie delikatny. Zbliżył się do płaczącej dziewczyny i uniósł ją, odrywając od chłopaka, by po chwili postawić na podium. Jakimś cudem, mulatce udało się opanować. Wciąż jednak ze strachem i łzami w oczach, wpatrywała się w miejsce, gdzie stał jej bezradny ukochany.
- Emmo Miller, gratuluję przyjęcia do drużyny – powiedziała Jeanne, co było w pewnym sensie okrutne. – Poznaj Zelela, twojego nowego opiekuna zesłanego ci z niebios.
                Pauli zacisnął pięści. Widać było, że jest wściekły.
- Przecież powiedziała, że nie chce… - mruknął Fin. John nie odzywał się, nie wiedząc, co powiedzieć. Szarik siedział, napięty jak struna.
                Pozostały nadal dwa miejsca wśród reprezentantów. Ludzi, którzy będą ryzykować życie dla wyższego dobra. Ludzi, którzy prawdopodobnie nie przeżyją tej wojny. Teraz, patrząc na przerażoną twarz Emmy, John mógł myśleć tylko o jednym: do drużyny nie może się dostać Pauli. Choć znał go tak krótko, czuł, że nie byłby w stanie siedzieć spokojnie w siedzibie, kiedy ten narażałby życie. Od razu skarcił się w duchu za te myśli. Przecież przyrzekł sobie, że nie przywiąże się do nikogo dopóki Hao będzie żyć. Śmierć towarzyszy jest normalna na wojnie.
                Rozmyślania pochłonęły go tak bardzo, że nie zauważył nawet, kiedy Jeanne powtórzyła swój rytuał. Zdał sobie z tego sprawę dopiero, kiedy przerażający ból przeszył jego ramię w miejscu, gdzie znajdował się symbol X-laws. Nie wierząc, podwinął rękaw i ujrzał lśniące złotem krawędzie znaku.
                Jak w transie zbliżył się do podium, nie zauważając Pauli’ego, który przyglądał mu się z niedowierzaniem. Jego oczy skierowane były tylko na piękną postać Arcyducha na niewysokim podeście. Był imponujący, o wielkich skrzydłach i kolcach na końcu ramion.
                John nie potrafił uwierzyć w swoje szczęście. Wyruszy na wojnę z Hao, pomści przyjaciela, który był dla niego jak brat. A to wszystko u boku tak pięknego stróża jak ten. Ustawił się na podium obok Emmy i spojrzał na tłum zazdrosnych X-laws. Do jego uszu doszło też przekleństwo rzucone przez Marco. Uśmiechnął się z jeszcze większą satysfakcją.
- Johnie Denbacie, gratuluję przyjęcia do drużyny. Poznaj, oto Raphael, twój nowy stróż zesłany ci z niebios.
                „Raphael” – pomyślał John, wciąż czując się jak w transie. Skłonił się Jeanne i postarał odnaleźć w tłumie Pauli’ego. Ich spojrzania spotkały się na krótki moment, jednak Fin szybko opuścił wzrok. Denbat poczuł, jak jego radość nieco opadła. Pamiętał do teraz wyraz twarzy Pauli’ego, kiedy ten prosił Jeanne o łaskę i przyłączenie go do drużyny.
                Nagle, z rozmyślań oderwało go pojawienie się ostatniego Arcyducha. Różnił się on od innych, posiadając najbardziej… kobiecą formę, jeśli można tak powiedzieć. Miał głowę i tarczę w kształcie serca oraz niezwykle kształtne skrzydła.
                Urzeczony wyglądem ostatniego ze stróżów, nie zauważył, kto został wybrany ostatnim przedstawicielem. Dopiero, kiedy obok niego ustawiła się blondwłosa postać, zastygł w bezruchu, zszokowany. Czuł się jak zahipnotyzowany, kiedy Jeanne wygłosiła po raz ostatni:
- Meene Montgomery, gratuluję przyjęcia do drużyny. A oto Gabriel…



                Jeszcze tego samego wieczora, wszyscy szamani świata spoglądali w niebo z wyczekiwaniem.
                Pojawiła się dokładnie o północy: Gwiazda Przeznaczenia. Gwiazda, od której oficjalnie rozpoczął się Wielki Turniej Szamanów.
- Czy to już, mistrzu Hao? – spytała mała Opacho, zmęczona wyczekiwaniem do tak późnej godziny. Czternastolatek, który siedział obok niej w długiej pelerynie koloru kości słoniowej tylko się uśmiechnął.
- Tak, Opacho. Już czas dla mnie, bym został Królem.


Witam wszystkich po przerwie :)
Tak, wiem, że była długa, ale wierzcie mi, starałam się jak tylko się dało. I, o dziwo, muszę powiedzieć, że jestem zadowolona z tego rozdziału. No, przynajmniej z drugiej części, którą planowałam jeszcze długo przed powstaniem tego bloga.
Nie mam w sumie wiele do powiedzenia sama od siebie, ale - tak jak wspomniałam już na blogu Two Souls Asakura - mam zamiar odpowiadać na Wasze pytania, które zadaliście w komentarzach.
Kocineczko: Masz rację, zbieżność imion była przypadkowa :) Mam nadzieję, że Cię to nie obraziło.
Spokoyoh: Jak zwykle, dziękuję za długaśny komentarz :D Co to "penta..." - zostanie do wyjaśnione w przyszłości.
Kasumi: Przepraszam Cię, ale niestety w tym opowiadaniu niezmiernie ciężko mi zawrzeć obowiązkowe elementy :(
Kochająca Żelki: Uwielbiam Twój nick! I dziękuję za komentarz :)
Elmiko: Słodzisz mi w tym komentarzu tak, że chyba dostanę cukrzycy :D Cieszę się, że podoba Ci się historia X-laws.
Ginny Kurogane: My już się dogadałyśmy, ale chcę Ci podziękować, bo to dzięki Tobie znajdują się tu teraz te odpowiedzi, a ja miałam wenę na pisanie ^^

I to chyba tyle, następny rozdział na TSA :)
Fanów Darów Anioła zapraszam na mój profil na ff.net :D
Pozdrawiam! :*


wtorek, 15 lipca 2014

Rozdział III

Żelazna Dama

                Jak co dzień, John rozpoczął swój dzień od intensywnego joggingu. Wsłuchując się tylko w odgłosy natury i swój oddech, młodzieniec potrafił czasem całkowicie odpłynąć myślami od rzeczywistości.
                Od jego powrotu z Kanady nie wydarzyło się właściwie nic interesującego. Nie natknęli się na żadne przydatne informacje o Hao i jedynie uszczuplili liczbę jego wyznawców o parę kolejnych osób. Niecały tydzień później Marco wyleciał z Birmingham ponownie, tym razem do Belgii, zabierając kolejną wytypowaną przez siebie parę członków X-laws. Denbat zaś więcej czasu zaczął spędzać z Paulim oraz – przede wszystkim – swoim nowym, czworonożnym towarzyszem.
                Owczarek nie odstępował go na krok, spał w nogach jego łóżka, a nawet chodził za nim do łazienki. Teraz również biegł tuż obok, co jakiś czas przyspieszając i oglądając się za siebie, jakby chciał namówić żołnierza do intensywniejszego wysiłku. Jego obecność naprawdę dobrze wpłynęła na byłego członka S.A.S. Zaczął się częściej uśmiechać, a także zaznajomił się z wieloma osobami, które były bardzo zaskoczone tym, że Marco zgodził się, by John zatrzymał zwierzaka.
- Hej, Rex! Poczekaj! Nie nadążam! – zawołał młodzieniec, chcąc zwrócić uwagę pupila, który wybiegł dość daleko przed niego.
                Pies zatrzymał się i usiadł, przekrzywiając głowę i spoglądając na Johna w nieco dziwny sposób. Gdy Denbat zrównał się z nim, owczarek szczeknął kilka razy, wyraźnie niezadowolony.
- Rex…
                Znowu szczeknięcie.
- Re…
                Pies zawarczał i nastroszył sierść. John zatrzymał się, lekko zdyszany i spojrzał z góry na zbuntowanego pupila. Westchnął i przewrócił wzrokiem, dobrze wiedząc, o co chodzi czworonogowi.
- No dobrze, dobrze. Szarik. Lepiej? – Jego pupil od razu się rozchmurzył i szczeknął, tym razem z wyraźną satysfakcją.
                Żołnierz pokręcił głową zrezygnowany i ruszył dalej. Jego, coraz rzadsze już, próby, jak zwykle spełzły na niczym. Uśmiechnął się jednak pod nosem, przypominając sobie, jak wybierał imię dla psa.
                Do momentu powrotu do Anglii, John cały czas nazywał swojego czworonożnego pupila „kolegą” albo po prostu pieskiem. Dopiero, kiedy kilka dziewcząt z X-laws zapytało go jak wabi się zwierzak, uznał, że musi wreszcie wybrać coś stosownego.
                Chciał nazwać go Rex, uważał, że to dobre imię dla owczarka. Kiedy jednak chciał go oficjalnie przedstawić, pojawili się Robert i Greg (tak naprawdę na imię miał Grzegorz, ale nikt w bazie nie był w stanie wymówić jego imienia). Byli to dwaj, w danym momencie nieco pijani, trzydziestolatkowie pochodzący z Polski. Na widok zwierzaka, niemal jednocześnie wykrzyknęli: „Szarik!”. I od tego się zaczęło. Psu ewidentnie to imię przypadło do gustu, a wszyscy od razu zaczęli go tak nazywać. Nie pomogły prośby czy rozkazy Denbata. Rex został przemianowany na Szarika i tak miało już pozostać.
                John spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma trzydzieści, więc z pewnością pierwsze osoby zaczynały schodzić się na śniadanie. I jego żołądek zaczynał powoli dawać oznaki braku pokarmu.
                Przyspieszył trochę, czując w sobie jeszcze dość spore, niewykorzystane dotąd zasoby energii. Musiał się pospieszyć, zwłaszcza, że jeden z napisów umieszczonych na tablicy korkowej w jadalni głosił wyraźnie: „Kto późno wstaje, ten nie dostanie naleśników” .



                Kiedy John dotarł do siedziby X-laws, zastał go niespodziewany widok. Wszyscy członkowie, ubrani w cywilne stroje, zajmowali się sprzątaniem lub odnawianiem… cóż, praktycznie wszystkiego. Pięciu mężczyzn malowało płot, inni czyścili framugi drzwi. Parę osób siedziało nawet na dachu, próbując pozbyć się szarego osadu  dachówek. Wewnątrz, w holu wejściowym, co najmniej dziesięć kobiet szorowało podłogę.
                Denbat przeszedł między mokrymi plamami na palcach, narażając się na nieprzychylne spojrzenia towarzyszek. Szarik podążał tuż za nim. W pewnej chwili omal nie wpadł na niewysokiego chłopaka, który niósł stertę czystych szmat. Wyminął go w ostatnim momencie, prawie wywracając się na śliskiej podłodze. Co tu się działo?
                Próbował wypatrzeć jakieś osoby, znane mu lepiej niż tylko z widzenia, jednak, jak na razie, bezskutecznie. Skierował się w stronę jadalni, skąd unosił się dość dziwny, chemiczny zapach.
                Kiedy wszedł do pomieszczenia, okazało się, że – tak jak pozostałe pokoje w dość sporej rezydencji – przechodzi ono gruntowne sprzątanie. Tylko na niewielkim stoliku leżały jeszcze kromki chleba i kawałki sera oraz szynki. W porównaniu do zwykłych śniadań w X-laws, to zakrawało na wręcz spartańskie warunki.
                Kilkoro członków organizacji, których najwyraźniej jeszcze nie zaprzęgnięto do pracy, siedziało obok i w pośpiechu spożywało swoje śniadanie. Wśród nich Johnowi udało się wypatrzeć George’a, swojego współlokatora. Był to dwudziestoośmioletni Walijczyk o długich, czarnych włosach, zazwyczaj spiętych w kucyk oraz brązowych oczach, będących obiektem pożądania kobiet (a przynajmniej tak wynikało z jego opowieści). Cechowała go dość widoczna próżność, co widać było w jego postawie i sposobie mówienia. Przy każdej okazji chełpił się też swoimi umiejętnościami gry na klarnecie. Do X-laws przystąpił, kiedy Hao zabił jego młodszą siostrzyczkę.
                Zauważając Johna, George podniósł głowę, odrywając się na moment od swojej kanapki. Były żołnierz S.A.S. przywitał się ze wszystkimi i spytał współlokatora:
- Co się tutaj dzieje? Inspekcja sanitarna? – To wydawało mu się jedynym, racjonalnym wyjaśnieniem.
- Nikt tak do końca nie wie – Zamiast Walijczyka, odezwała się siedząca obok niego rudowłosa kobieta. Chyba miała na imię Veronica. – Obudzono nas wszystkich o wpół do siódmej, kazano szybko zjeść i zaczęto wydawać polecenia. Wszyscy sprzątają i odnawiają budynek, ale nikt nie wie, czemu.
- No, może poza Marco – uzupełnił George.
- Ale i tak nikt nie wie, gdzie on jest – dodała Veronica, najwyraźniej niezbyt zadowolona, że jej przerwano.
                John przysiadł się obok nich, licząc na więcej informacji. Szarik położył się przy jego stopach, wyjadając szynkę z kanapki George’a, kiedy ten nie patrzył. Temat rozmowy zszedł na inny tor.
- Jak dla mnie robienie tych porządków jest bez sensu! – narzekała Susan, zaledwie osiemnastolatka, której Hao zabił rodziców. -  Nie wstąpiłam do X-laws, by być sprzątaczką. Chcę zniszczyć Hao. Chcę, by zapłacił za całe zło, jakie wyrządził mojej rodzinie. Chcę, żeby cierpiał, żeby raz na zawsze zniknął z tego świata. – Chociaż Denbat czuł dokładnie to samo, nie mógł uwierzyć, że tak drobna istotka, jaką była dziewczyna, potrafiła czuć w sobie taką żądzę mordu.
- Małymi kroczkami do celu. – Veronica, która nie należała do najszczuplejszych, wyglądała jakby mówiła teraz o spożywaniu swojej kanapki, a nie o planie pozbycia się zła z tego świata. Cóż za przypadek, że w tym momencie wzięła kolejną kanapkę z talerza Susan. Ta nawet nie zareagowała, bo jej uwaga została chwilowo rozproszona przez George’a, który najwyraźniej próbował na niej swoich uroków.
                Szarik wstał i trącił nosem ramię Denbata, jakby chciał przez to powiedzieć „chodźmy stąd”. W duchu żołnierz zgodził się z nim, zdecydowanie woląc opuścić to kółko wzajemnej adoracji.  Skończył szybko swoją porcję, wymamrotał coś o poszukaniu roboty dla siebie i wyszedł.
                Znów poczuł się jak na polu minowym, ostrożnie omijając mokre miejsca pozostawione po czyszczeniu i pastowaniu podłogi. O tyle tylko, że wśród bomb czekałby go najwyżej szybki koniec. Wśród zdenerwowanych, sprzątających członkiń X-laws – prawdziwe tortury.
                Kiedy wreszcie dotarł do swojego celu, jakim były schody na wyższe piętro, wypuścił z ulgą powietrze. Nawet nie wiedział, w którym momencie wstrzymał oddech. Może mijając tę niezwykle cenną chińską wazę? Albo przechodząc nad klęczącą na ziemi, szorującą jakąś dziwną plamę, Irene?
                Na piętrze sytuacja wyglądała nieco inaczej. Tu również krzątało się mnóstwo ludzi, jednak ci zajęci byli przemeblowywaniem niewielkich sypialni. Pod ścianami leżało mnóstwo materaców, łóżek polowych i nierozpakowanych kompletów pościeli. „Czyżby szykował się jakiś wielki nabór?” – zastanawiał się.
                Przechodząc obok swojej sypialni, zauważył jak dwóch mężczyzn ustawia tam dodatkowe, piętrowe łóżko. Denbat zastanawiał się, czy jakimś cudem uda mu się w ogóle wejść do środka, gdyż pokoiki już dla dwóch osób mogły wydawać się ciasne.
                Rozejrzał się, sprawdzając, czy ktoś nie potrzebuje jego pomocy. Zrezygnował z prób dowiedzenia się czegokolwiek. Chciał właśnie podejść do niewysokiej dziewczyny, męczącej się ze stosem prześcieradeł, kiedy ktoś wpadł na jego plecy. Tuż po tym usłyszał odgłosy spadających na ziemię pudełek.
                John odwrócił się i zobaczył Pauli’ego, który rzucił się na ziemię, by pozbierać rozrzucone kartoniki. Szybko przyklęknął, by pomóc przyjacielowi.
- Hej, wiesz może, co się tutaj dzieje? – spytał. Jeżeli Koskinen nie będzie wiedział, to już chyba nikt.
- Domyślam się, że będziemy mieć gości… Ale więcej ci nie powiem, bo nie wiem – odpowiedział niewysoki blondyn, podnosząc ostatnie pudełko.
- Co tam masz? – zainteresował się były żołnierz S.A.S.
- Hmm… W sumie to… sam nie jestem pewien. Szedłem właśnie na śniadanie, kiedy Marco zawołał mnie i kazał dostarczyć to pani Jeanne.
- Sporo tego – stwierdził Denbat. – Pomogę ci z nimi, bo zaraz znowu ci wypadną – zaproponował, a Pauli przyjął jego propozycję z uśmiechem.
                Przeszli razem długim korytarzem, mijając sprzątających członków X-laws. Parę osób z nudów zaczęło nawet sobie podśpiewywać. Niestety, nie okazało się to dobrym pomysłem, gdyż natychmiast zostali uciszeni przez pozostałych, którym najwyraźniej nie w smak były prezentowane piosenki Celine Dion.
                Wreszcie dotarli do wielkich, dwuskrzydłowych drzwi z krwistoczerwonym logiem organizacji. Niewielu miało okazję wchodzić do apartamentów Żelaznej Damy. Prawdę mówiąc, okazja do zobaczenia tego miejsca była jednym z powodów, dla których John tak szybko zaproponował Pauli’emu pomoc.
                Osoba Jeanne dla większości stanowiła wielką tajemnicę. Chociaż zawsze witała nowych członków X-laws, tak naprawdę nielicznym udało się kiedykolwiek normalnie z nią porozmawiać. Wielu nie miało nawet pojęcia, jak wygląda liderka, gdyż ta nie zawsze pokazywała swą prawdziwą postać.
                Denbat bardzo dobrze pamiętał pierwsze spotkanie z Żelazną Damą. Marco poprowadził go do sali, przez niektórych nazywanej żartobliwie „audiencyjną”, gdzie stało narzędzie tortur, wewnątrz którego znajdowała się przywódczyni. Nakazano mu przyklęknąć i pochylić głowę. W tym momencie odezwała się Jeanne, zupełnie zaskakując Johna swoim delikatnym, wciąż dziecinnym, a zarazem nadzwyczaj dojrzałym, głosem. Powitała go na „drodze sprawiedliwości”, wyrażając zarazem ogromne współczucie dla jego tragedii. Następnie zapewniła, że w pojedynkę nikomu nie uda się pokonać Hao, ale działając razem, jest to możliwe. I że ona zrobi wszystko, by tego dokonać i oczyścić ten świat ze zła, jakim jest Asakura. Z perspektywy czasu mogłoby to brzmieć wręcz niedorzecznie, ale w tamtym momencie Denbat po prostu nie mógł jej nie zaufać. Było w niej coś takiego, że człowiek pragnął wierzyć w każde jej słowo i wypełnić każdą prośbę.
                Po krótkiej chwili milczenia, Jeanne zaczęła cicho śpiewać w dziwnym, nieznanym mu języku. John zamknął oczy, mając wówczas wrażenie, jakby jego ciało stało się niezwykle lekkie, a on sam wzbił się w powietrze. Uczucie to było tak niezwykle przyjemne, że niczym ból poczuł moment, w którym liderka zakończyła swą pieśń.
                „Podnieś wzrok, żołnierzu” – nakazała wówczas. Wykonał polecenie i oniemiał, kiedy tuż przed sobą ujrzał srebrnowłosą dziewczynkę o rubinowych oczach, która uśmiechała się lekko. „Powodzenia w twojej misji, Strażniku Sprawiedliwości” – dodała jeszcze, a następnie wyciągnęła przed siebie dłoń, zamykając oczy. John poczuł lekkie pieczenie na skórze ramienia i odkrył, że pojawił się na nim lśniący złotem symbol organizacji. Dopiero po chwili zmienił on kolor na ciemnoczerwony.
                Taki znak posiadali wszyscy członkowie X-laws, każdy jednak w innym miejscu. Niektórzy w dość widocznym, takim jak wierzch dłoni albo szyja, inni na przykład na plecach (Plotki głosiły, że taki posiadał Marco. John po raz kolejny wolał się nie przekonywać, kto jest źródłem tych informacji.).
                Od tamtego momentu Denbat nie widział już Jeanne twarzą w twarz. Sam nie wiedział, czemu świadomość, że znajdzie się w jej apartamentach, wywoływała w nim wręcz dziecięcą ekscytację. Jakby był fanem mającym wkrótce spotkać się ze swoim idolem.
                Kątem oka zerknął na Pauli’ego. W całej postawie Fina widać było dokładnie te same emocje. Tylko Szarik szedł sobie swobodnie za nimi, nie wykazując większego zainteresowania.
                Gdy tylko weszli do środka, w ich oczy uderzyło niezwykle jasne światło padające z trzech wielkich okien. Pomieszczenie samo w sobie zdawało się jaśnieć, gdyż wszystkie przedmioty w nim, a także ściany i podłoga, były w bieli i złocie. Jedynym kolorowym akcentem były dwa olbrzymie symbole X-laws namalowane na przeciwległych ścianach.  Za nimi znajdowały się drzwi do dalszych pomieszczeń apartamentu. Było to trochę ironią losu, skoro wszyscy członkowie organizacji musieli cisnąć się w maleńkich pokoikach, kiedy tu można by było spokojnie zagrać w piłkę ręczną.
                Stali tak przez chwilę, obserwując komnatę, gdy jedne z drzwi uchyliły się i weszła nimi Jeanne w pięknej, wiktoriańskiej sukni. Ze swoją bladą skórą przypominała w niej porcelanową lalkę. Z początku zdawała się ich nie zauważyć, spoglądając przed siebie zamyślonym wzrokiem.
                Obaj członkowie X-laws przyklęknęli. Nawet Szarik usiadł i ukłonił się, na swój psi sposób.
- Witajcie, moi kochani – zwróciła się do nich łagodnie. – Co was do mnie sprowadza?
                Nastąpiła chwila ciszy, kiedy żaden z młodzieńców nie był w stanie się odezwać. Pierwszy przemógł się Pauli.
- Marco przesyła nas z przesyłką, o pani – powiedział, wyciągając przed siebie ręce, w których trzymał kilka kolorowych pudełek. John zrobił to samo, nieznacznie unosząc wzrok, by zerknąć na przywódczynię.
- Wspaniale. Połóżcie to tam – wskazała ręką na niewielki stolik. – Dziękuję.
                Obaj bez słowa wypełnili polecenie. Tymczasem Szarik wstał i zaciekawiony zbliżył się do dziewczynki. Ta z początku przyglądała mu się spokojnie. Dopiero, gdy pies trącił ją lekko w rękę nosem, uśmiechnęła się i dotknęła go nieśmiało.
                Zupełnie nie przypominała teraz wielkiej liderki. Raczej jedną z tych „małych miss”, które niespełnione mamuśki próbują wystroić w setki falbanek i koronek. Owczarek zdawał się ją polubić, gdyż merdał wesoło ogonem, zadowolony z pieszczot.
                Przyglądając się im przez chwilę, John zaryzykował pytanie:
- O pani, czy moglibyśmy wiedzieć, co takiego się wkrótce wydarzy?
                Jeanne zwróciła spojrzenie w jego stronę, nie przestając głaskać psa.
- Już niedługo stanie się rzecz najwyższej wagi – rzekła swoim melancholijnym tonem. - Choć teraz jeszcze niewidoczna, Gwiazda Przeznaczenia zbliża się do nas z każdym dniem, co oznaczać będzie początek wielkiego Turnieju Szamanów. Wszyscy Strażnicy Sprawiedliwości zbiorą się tu razem, by przeznaczenie mogło wybrać drużynę, która wyruszy, by pomóc mi zdobyć tytuł Królowej Szamanów i na wieki wygnać zło z tego świata.
                Denbat zauważył, jak przyjacielowi zaświeciły się oczy z przejęcia. Sam również zainteresował się jej słowami.
- O pani – powiedział nagle Pauli, wychodząc nieco do przodu i ponownie padając na kolana przez Żelazną Damą. – Pozwól mi iść wraz z tobą i unicestwić Hao Asakurę. Pragnę być przy tobie, gdy nadejdzie jego ostatnia godzina.
                Jeanne uśmiechnęła się smutno.
- Nie ode mnie będzie zależeć wybór, a od woli niebios. Doceniam jednak twój zapał, Pauli Koskinenie. Mogę ci obiecać, że wraz ze wszystkimi tutaj będziesz świadkiem tryumfu sprawiedliwości.
- Dziękuję ci, pani. – Pauli uśmiechnął się lekko i powoli wyprostował. – Nadal jednak będę mieć nadzieję, że znajdę się wśród szczęśliwców mogących ci towarzyszyć i walczyć w twym imieniu.
                Żelazna Dama wyglądała tak, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, lecz w tym momencie otworzyły się jedne z drzwi tuż pod oknem. Wszedł przez nie Marco, tak samo jak wcześniej Jeanne, z początku nie zauważając gości.
- Najukochańsza pani, czy nabrałaś już sił? Wszystko przygotowane, duchy pomocnicy kończą rysowanie głównego penta… - urwał, zdając sobie sprawę z obecności dwóch członków X-laws. – A ty co tu robisz? – spytał podejrzliwie, spoglądając prosto na Johna. Szarik zawarczał, wyraźnie niezadowolony z tonu, jakiego użył okularnik. Kiedy nie dostał odpowiedzi, zwrócił się do Pauli’ego: – Przecież kazałem ci tylko dostarczyć paczki! Nic nie wspominałem o dobieraniu sobie towarzyszy do tego zadania!
- J-ja tylko… – wyjąkał Pauli, lecz Lasso nie dał mu dokończyć.
- W dodatku akurat on? Z tym kundlem!? Przecież wiesz, że naszej najdroższej pani nie można przeszkadzać…
- Starczy, Marco – przerwała mu Jeanne spokojnym, lecz stanowczym głosem. – Ani Pauli, ani John nie zrobili nic złego. A psy od wieków towarzyszą ludziom, nie znajdziesz serca bardziej wypełnionego wiarą i miłością niż serce psa. – Jakby na potwierdzenie jej słów, Szarik podszedł do Johna i polizał go w dłoń.
- Oczywiście, pani… - zgodził się z nią Marco tonem skarconego nastolatka.
- Odpowiadając na twoje pytanie, Marco… Jeszcze nie zdążyłam się posilić. – To mówiąc, podeszła do stolika, na którym młodzieńcy odłożyli pakunki. Otworzyła jeden z nich, wyciągając ze środka ciastko.
                „Ciastko?” – John z początku nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Ich wiecznie cierpiąca liderka w najmniejszym stopniu nie kojarzyłaby mu się ze słodyczami. Pauli musiał mieć podobne myśli, lecz nie zdołał zachować ich dla siebie.
- Ciastko? – spytał prawie bezgłośnie, jednak w ciszy, która nagle nastała w komnacie, jego krótkie pytanie usłyszeli wszyscy. Przywódczyni przestała na moment jeść i odparła swobodnie:
- To również rodzaj tortury. Raz na miesiąc muszę spędzić jeden dzień jedząc tylko i wyłącznie ciastka. Teraz jednak będę musiała was poprosić, byście wyszli. Dziękuję wam raz jeszcze.
                Nie znajdując żadnej odpowiedzi na jej słowa, John i Pauli skłonili się nisko i wraz z Szarikiem opuścili apartamenty Jeanne, odprowadzani podejrzliwym spojrzeniem Marco. Po tym spotkaniu jeszcze przez długi czas ze sobą nie rozmawiali, szybko znajdując sobie nowe zajęcie pośród sprzątających towarzyszy.  Johnowi jednak wciąż siedziały w głowie dziwne słowa okularnika, które, co dziwne, zastanawiały go bardziej niż nietypowe tortury Żelaznej Pani.



                W ciągu następnych tygodni siedziba X-laws zapełniała się coraz bardziej. Najpierw przybyło prawie osiemdziesięciu członków z Phoenix, a parę dni później ponad pięćdziesięciu z Kolonii. W i tak sporej rezydencji zrobiło się naprawdę ciasno, a według słów Marco, to jeszcze nie byli wszyscy.
                John siedział właśnie pod oknem w bibliotece, zmęczony po porannym dyżurze w kuchni, kiedy ujrzał całą kawalkadę śnieżnobiałych samochodów.
- Aha, przyjechali ostatni goście z Los Angeles… - mruknął do siebie. Szarik, siedzący przy jego nogach, nadstawił uszy i oparł się przednimi łapami o parapet, jakby na coś czekał.
                Denbat spojrzał na niego nieco zaskoczony, ale nic nie powiedział, przyglądając się, jak kolejne osoby w białych mundurach wysiadają i idą z bagażami w stronę wejścia. Za pierwszym razem było to jeszcze ciekawe, za trzecim zaczynało stawać się rutyną. A może po prostu John miał takie odczucie przez zmęczenie, które towarzyszyło mu, odkąd wraz z Geogre’m musieli dzielić pokój z trzema chrapiącymi Niemcami. Ciężko było mu się wyspać w tej sytuacji, więc prawie cały czas chodził po siedzibie organizacji jak lunatyk. Nieraz zdarzyło mu się przysnąć, ot choćby podczas posiłku. Co dziwne, w jego głowie często pojawiała się Kanadyjka, która w Montrealu uratowała go przed atakiem popleczników Hao.
                Głośne szczekanie owczarka wyrwało go z lekkiego snu na jawie. Rozejrzał się, przecierając ręką oczy. Przeleciał wzrokiem po członkach X-laws pochodzących z Los Angeles i nagle oniemiał. Z pewnością, gdyby nosił okulary, zdjąłby je teraz i wytarł, dla pewności. Ale przecież miał dobry wzrok. Teoretycznie mogło mu się przewidzieć, ale…
                Szybko wstał i pobiegł w stronę korytarza, słysząc przy tym wiele karcących „ćśś!” od innych ludzi w bibliotece. Nie przejął się tym zbytnio, pragnąc tylko się upewnić. Zbiegł po schodach i wpadł do głównego holu dokładnie w momencie, by zobaczyć wchodzącą do środka postać, która tak go zaskoczyła.
                Wraz z innymi Strażnikami Sprawiedliwości, do Birmingham przybyła Meene Montgomery. 


Witam!
Miałam właściwie opublikować wcześniej, ale wyjazd do Francji trochę pokrzyżował mi szyki... Pochwalę się jednak, że było wspaniale i bardzo, ale to bardzo chciałabym tam wrócić :(

Zacznę od tego, że bardzo dziękuję Wam wszystkim za propozycje imion dla psa <3 Wszystkie ogromnie mi się podobały, ale jednak uległam woli większości... Mam nadzieję, że jesteście zadowoleni (*mruga do Kasumi, Spokoyoh i anonimka).

Póki pamiętam - a wierzcie mi, zapominam co chwila (spytajcie Kasumi, jeżeli mi nie wierzycie) - mam dwie dość ważne sprawy.

Pierwsza dotyczy tego bloga. Przyznaję bez bicia, poplątałam się w datach. Źle coś obliczyłam i wychodzi, że do Turnieju jeszcze parę ładnych lat, a moi bohaterowie już się do niego szykują. Nie chcę już nic zmieniać w poprzednich rozdziałach, więc ustalam, że jest właśnie czerwiec 2000 roku. Zdaję sobie sprawę, że w oficjalnej wersji SK Gwiazda pojawia się już w styczniu, ale nie chcę czekać roku od wydarzeń w Motrealu, które miały miejsce w lutym. Tak więc bardzo wszystkich przepraszam za pomyłkę.

Druga dotyczy tak samo tego bloga jak i bloga Two Souls Asakura. Otóż, jak to chyba widać, akcja dzieje się przed Turniejem, więc prędzej czy później do niego dojdzie. To oznacza, że wydarzenia z anime będą się tu pojawiać. Nie chcę zmieniać oryginału, ale mam pytanie: wolicie dialogi z wersji z napisami polskimi czy z dubbingu?

Ach, i od razu powiem, że nie będę się w stu procentach wzorować na oryginale, w końcu to fanfiction :) Proszę nie mieć do mnie żalu za niektóre zmiany, które po prostu pozwolą mi lepiej wprowadzić fabułę :D

Dobra, zaraz ten opis będzie dłuższy od rozdziału xD
Kończę i pozdrawiam wszystkich gorąco :*