niedziela, 26 stycznia 2014

Prolog


Oxford, koniec lipca 1989
To był ostatni dzień roku szkolnego, początek wymarzonych wakacji. Dzieci wybiegały już z klas, żegnając się z wychowawcami i ściskając w rączkach swoje świadectwa. Wszędzie rozbrzmiewał śmiech i wesołe rozmowy uczniów. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, zapowiadając naprawdę piękną pogodę na następne dni. Wszystko wydawało się nadzwyczaj wspaniałe.
Pewien jasnowłosy młodzieniec, świeżo po swoich egzaminach A-levels, szedł wzdłuż jednej z ulic Oxfordu, przyglądając się dzieciom z podstawówki, przed którymi nadal było wiele lat ciężkiej pracy. On sam zakończył już edukację i jedynym, co go czekało, były studia. Chociaż nie takie, jakich można by się spodziewać.
Chłopak od zawsze pragnął wstąpić do wojska, a szczytem jego marzeń była elitarna jednostka S.A.S. Froces – trzon Brytyjskich Sił Specjalnych. Wiedział, że aby się tam dostać, należało przejść morderczą selekcję, której nie wytrzymywało wielu kadetów. On jednak był zdeterminowany i każdą wolną chwilę poświęcał na trenowanie. Marzył o tym, by walczyć w obronie własnej ojczyzny. Nigdy nie dzielił się z nikim swoimi marzeniami. Nawet rodzice nie mieli pojęcia, że ich syn pragnie wstąpić do wojska. Niestety, trzymanie tego w tajemnicy okazało się nie najlepszym pomysłem.
Młodzieniec wrócił do domu szczęśliwy, już od progu czując pyszny zapach swojej ulubionej potrawy, jaką było Sunday roast – tradycyjne danie kuchni angielskiej. Trochę się zdziwił, gdyż podawało się je zwykle w niedziele, jednak przypuszczał, iż matka chciała w ten sposób uczcić ostatni dzień jego nauki w collage’u.
- John! – zawołała kobieta, witając syna z szerokim uśmiechem. Trzymała w rękach półmisek z apetycznie wyglądającym wołowym mięsem. – Pokaż no to swoje świadectwo!
Blondyn wyciągnął do rodzicielki swój dyplom, gdzie widniały prawie same najwyższe oceny. Opłacało się uczyć nawet całymi nocami, choćby tylko po to, by zobaczyć dumę na twarzy pani Denbat.
Kiedy kobieta spoglądała na świadectwo, do pokoju wszedł jej mąż. Niezbyt wysoki, łysawy, o hardym spojrzeniu i niezwykle precyzyjnych dłoniach. Najlepszy zegarmistrz w całym hrabstwie. Właściciel firmy, którą jego przodkowie prowadzili już od sześciu pokoleń, a którą planował w najbliższej przyszłości przekazać swojemu jedynemu synowi.
Mężczyzna zerknął tylko na trzymaną przez żonę kartkę, po czym uważnie zlustrował wzrokiem Johna. Młody chłopak – silny, dobrze zbudowany, o dłoniach artysty. Jasne włosy tworzące niecodzienną fryzurę trochę nie pasowały do spokojnego zawodu zegarmistrza. Ale to mogło się jeszcze zmienić.
- Nareszcie zakończyłeś szkołę. Powiesz nam w końcu to, co ukrywałeś od ostatnich kilku miesięcy?
Mniej więcej pół roku wcześniej rodzice spytali Johna, co pragnie robić w życiu. Ten nie odpowiedział jednoznacznie, mówiąc tylko, że dowiedzą się wszystkiego, kiedy już ukończy collage.
- Matko, ojcze… - Młodzieniec wziął głęboki oddech i wyprostował się. – Zdecydowałem, że wstąpię do wojska, a następnie do S.A.S. Forces – powiedział z dumą. Oczekiwał, że zobaczy na twarzach rodziców zadowolenie, jednak spotkał go zawód. Oboje wpatrywali się w niego jak w zupełnie obcą osobę.
- Co powiedziałeś? – spytał zdumiony Philip Denbat.
- Chcesz… wstąpić do wojska? – wyjąkała jego żona.
John tylko przytaknął, starając się zachować pogodę ducha. Coś mu jednak nie pasowało. Liczył, że rodzina zaakceptuje jego wybór, ale oni wydawali się przerażeni.
- Nie ma takiej opcji – powiedział nagle ojciec, co zupełnie zbiło chłopaka z tropu. – Zostaniesz tutaj i obejmiesz po mnie interes. Ja już zajmę się twoim szkoleniem. Zobaczysz, za rok, może dwa, będziesz najlepszym zegarmistrzem w kraju.
- Co takiego? – Młodzieniec wzburzył się. Nigdy nie chciał zajmować się czymś tak spokojnym, jak praca w ich zakładzie. Marzył o przygodach, walce za ojczyznę, a nie o siedzeniu całe życie przy biurku i wymienianiu zepsutych wskazówek.
- Zostajesz w domu. Nie idziesz do żadnego wojska. I bez dyskusji.
John poczuł, że coś się w nim łamie. Całe życie marzył tylko o jednym, a teraz ma ze wszystkiego zrezygnować?
- Nie… Nie zostanę tutaj – mruknął, nie patrząc na rodziców.
- Co powiedziałeś? – spytał ojciec ostrym tonem.
- Nie zostanę tutaj! – krzyknął młodzieniec, wbiegając na górę po schodach. Zaledwie moment później schodził na dół ze swoją torbą, którą zdążył już dawno spakować. Przed dwoma tygodniami pozałatwiał wszystkie formalności potrzebne, by załapać się do najbliższej jednostki wojskowej. Jakby nie patrzeć, miał już dziewiętnaście lat i nie potrzebował na to zgody rodziców.
Philip i Trish Denbat nadal stali w korytarzu, kiedy ich syn zszedł na dół ze swoim bagażem w jednej ręce i plikiem dokumentów do szkoły oficerskiej w drugiej.
- John, stój natychmiast! – krzyknął ojciec. Chłopak zatrzymał się w drzwiach, spoglądając pytająco na tatę.
– Jeżeli stąd teraz wyjdziesz, nie będziesz miał po co wracać!
- Nie mam zamiaru wracać. Skoro nie mogę nawet decydować o własnym życiu, wolę odejść raz na zawsze – odparł chłodno młodzieniec. Na moment jego rodzice zaniemówili. Dopiero po kilku sekundach odezwał się zegarmistrz:
- A idź gdzie chcesz! Niech cię tam zamęczą na śmierć podczas selekcji!
To były ostatnie słowa, które John usłyszał od swoich rodziców. Zaraz po tym trzasnął głośno drzwiami, wsiadł do swojego Astona Martina DB5 i odjechał z piskiem opon, ani razu nie obracając się, by spojrzeć na miejsce, które przez dziewiętnaście lat swojego życia nazywał domem.


John! John, zaraz nasza kolej!  – Głos przyjaciela wyrwał jasnowłosego młodzieńca z zamyślenia.
- Co? A tak, racja. Jesteś pewien, że przeczytałeś dobrą instrukcję? Nie chcę czegoś zawalić – upewnił się Denbat.
- Luzik, wszystko pod kontrolą. – Kevin uśmiechnął się, ukazując wszystkie swoje zęby. Jak zawsze był w dobrym humorze. Nie wiedzieć czemu, roztaczał wokół siebie taką pozytywną aurę, którą bez problemu zjednywał sobie przyjaciół. Nic dziwnego, że młodzieńcy polubili się od razu pierwszego dnia służby.
Znajdowali się właśnie na placu ćwiczebnym w swojej jednostce wojskowej. Od ich wstąpienia do wojska minęło już dziesięć lat. Jako rekruci w S.A.S., musieli ostro przykładać się do wszelkiego rodzaju treningów. Teraz akurat w parach ćwiczyli rozbrajanie bomb. Jeden członek drużyny musiał przebiec dość wymagający tor przeszkód, a drugi wcześniej przeczytać instrukcję, by potem przez specjalną słuchawkę przekazać partnerowi, co robić. Jako, że to zwykle Kevin zajmował się częścią wymagającą sprawności fizycznej, komendant nakazał im raz się zamienić.
- Następni, Denbat i Struthers! – Usłyszeli głos przełożonego. Szybko ustawili się na pozycje.
W następnej chwili rozległ się dźwięk gwizdka. Wszystkie ćwiczenia wykonywali na czas. Komendant dbał o to, by na prawdziwym polu walki nie tracili cennych sekund, które czasem mogą zaważyć o powodzeniu całej misji.
John bez problemu pokonał wszystkie ścianki wspinaczkowe. Z całkiem niezłym czasem przeczołgał się też pod specjalną siatką. Następnie skok na linie i kolejna wspinaczka, tym razem o dwa metry dłuższa. Ostatni element toru stanowił pal, na którego szczycie znajdowała się bomba.
Młodzieniec westchnął – nie przepadał za tym rodzajem przeszkody. Nie mógł się jednak poddać i zręcznie podciągał się coraz wyżej. Gdy wreszcie dotarł na szczyt, wyciągnął niewielki nożyk i kiwnął głową w stronę przyjaciela. W tym samym momencie w specjalnej słuchaweczce usłyszał głos Kevina:
- Wyciągnij mały nożyk i delikatnie podważ nim klapę na górze.
Bomba, z którą miał w obecnej chwili do czynienia, nie przypominała tych, z którymi spotkał się wcześniej. Miała kształt pudełka z mnóstwem wystających kabelków i śrubek. Czego to ci konstruktorzy nie wymyślą…
Posłusznie wykonywał polecenia towarzysza, czując się jednak dość pewnie. Ufał Struthersowi. Wiedział, że ten poradzi sobie z tym zadaniem. I rzeczywiście, szło mu bardzo dobrze. Niestety, do czasu.
- Dobra, teraz musisz przeciąć jeden z tych kabelków po prawej stronie. Widzisz je? – odezwał się głos w słuchawce. John skinął głową. – Przetnij czerwony. Słyszysz? Czerwony!
„Czerwony” – powtórzył w myślach Denbat. I zamarł. Owszem, miał przed sobą sporo kabli. Jednak żaden nie miał szkarłatnej barwy.  Był za to pomarańczowy i różowy.
- Jaki znowu czerwony!? – zdenerwował się John. Niestety, nie miał mikrofonu i nie mógł spytać przyjaciela o dokładniejsze instrukcje.
- Przeciąłeś? To już ostatni krok.
Blondyn odwrócił się w stronę swojej drużyny. Z daleka widział sylwetkę ciemnowłosego młodzieńca, stojącego obok komendanta. Udusi go, jak tylko stąd zejdzie.
- John, tracisz czas!
Denbat zaklął pod nosem i wrócił do tykającej skrzyneczki. „Raz kozie śmierć” – pomyślał i przeciął różowy kabelek. Zamknął oczy, nie wiedząc czego się spodziewać. Wtem, tykanie ustało. Odetchnął z ulgą, nie dowierzając własnemu szczęściu. Niestety, jego radość nie trwała zbyt długo, bo ledwo pomyślał o zaliczeniu ćwiczenia, bomba wybuchła. Jako że był to tylko sprzęt treningowy, nie uczyniła żołnierzowi żadnej krzywdy, poza ubrudzeniem na czarno całej jego twarzy i włosów. W połączeniu z fryzurą, młodzieniec wyglądał jakby właśnie wyszedł z pracowni chemicznej po nieudanym eksperymencie.
Z lekkim ociąganiem zszedł na ziemię, powtarzając w myślach, że zabije przyjaciela jak tylko go zobaczy. Gdy powrócił do reszty drużyny, spotkał się z karcącym spojrzeniem przełożonego oraz kpiącymi lub współczującymi minami członków swojego oddziału. Komendant poinformował go tylko o dodatkowych ćwiczeniach, które wraz z partnerem musieli teraz wykonać. Niby nic wielkiego, kilka kilometrów biegu z obciążeniem, ale wciąż oznaczało to skrócenie i tak niewielkiej ilości czasu wolnego, jaki im dawano. John westchnął i rozejrzał się za przyjacielem. Ujrzał go z samego tyłu, ewidentnie ukrywającego się przed spojrzeniem partnera.
- J-jak leci? – spytał Kevin, starając się na lekki ton. Brunet nie obawiał się wojny czy strzelanin. Skakanie ze spadochronem czy rozbrajanie miny nie stanowiło dla niego problemu. Jednakże, kiedy zdawał sobie sprawę, że będzie mieć do czynienia z wściekłością najlepszego przyjaciela, jego pewność siebie ulatywała w jednym momencie. – J-John! Ja b-byłem pewien, że powiedziałem dobrze… Na t-tym obrazku kabelek był cz-czerwony… - Lekko się garbiąc, Struthers pokazał pomiętą kartkę z instrukcją. Rysunek był dość jasny, jednak kabelek oznaczony do przecięcia wyraźnie zaznaczono kolorem pomarańczowym.
- Ty daltonisto! – wydarł się na niego John i pchnął go, tak że obaj młodzieńcy upadli na ziemię. Potoczyli się po niej, wymieniając ciosy. Kevin dostał dwa razy w brzuch, za to odpłacił się przyjacielowi dość mocnym ciosem w szczękę. Szarpaliby się jeszcze bardzo długo, gdyby ktoś nie chwycił ich za kołnierze i nie podniósł, niczym dwie szmaciane lalki.
- Wy dwaj, nowi! Jak wy się w ogóle zachowujecie!? – warknął na nich wysoki, niezwykle potężny mężczyzna. Jeden z największych autorytetów S.A.S. – sam major Alistair Howe.
- P-panie majorze, my tylko… - zaczął niepewnie Kevin, lecz jego tłumaczenia zostały natychmiast przerwane.
- Milczeć! – nakazał przełożony. – Jesteście członkami Special Air Service! Oczekuje się od was porządnego zachowania, jak przystało na żołnierzy. A wy co robicie?! Zachowujecie się gorzej niż jakaś hołota!
Dwaj przyjaciele niepewnie opuścili głowy, obawiając się najgorszego. Tak, jeszcze chwila a major ich stąd wyrzuci. Po tym wszystkim, co zrobili by się tu dostać. Po trzydziestu tygodniach najróżniejszych wyzwań, w tym sześciu spędzonych w malezyjskiej dżungli. Po morderczej selekcji, z której jako jedyni wyszli z dobrym zdrowiem.
- Jak się nazywacie? – spytał Howe, mierząc ich wzrokiem.
- Denbat John i Struthers Kevin, panie majorze! – odpowiedział natychmiast blondyn, salutując. Jego ciało było napięte jak cięciwa łuku. – Oddział…
- Denbat, wyjaśnisz mi dlaczego masz całą twarz w popiele? – przerwał mu Alistair z lekko kpiącym uśmieszkiem. Młody żołnierz miał wrażenie, że lada chwila zapadnie się pod ziemię.
- Brałem udział w ćwiczeniu, sir!
- Niezbyt owocnym, jak widzę… - mruknął major, po czym spytał: - Jaką otrzymaliście karę, Struthers?
- Dziesięć kilometrów z obciążeniem, panie majorze! – odpowiedział szybko Kevin.
- Dziesięć? – powtórzył za nim major. –  Widzę, że komendant się pobłażliwy robi na starość… Za moich czasów biegało się cztery razy tyle!
- T-tak jest! – zasalutowali młodzieńcy, nie wiedząc co odpowiedzieć. Spoglądali na wojskowego z wyczekiwaniem.
Howe raz jeszcze zlustrował ich spojrzeniem. Miał przed sobą dwóch całkiem obiecujących rekrutów. Ich nazwiska już wcześniej obiły mu się o uszy. Dwaj świetni żołnierze, którzy z bardzo dobrymi wynikami przeszli całą selekcję. Oprócz doskonałej formy mieli także na swoim koncie dość sporo osiągnięć. Jednak w gruncie rzeczy nadal pozostawali młokosami. Byli młodzi, mieli dopiero dwadzieścia cztery lata. Alistair przypomniał sobie, jak sam był w ich wieku. Co prawda marzył wtedy o przystąpieniu do S.A.S., ale obawiał się selekcji. Zresztą, był wtedy zdolny do dużo ciekawszych wybryków niż jakaś głupia przepychanka.
Szybko skarcił się w duchu. „Alistair, brachu,” – powiedział do siebie  w myślach – „jak widać nie tylko Howard robi się pobłażliwy na starość.”- Za źle wykonane ćwiczenie dostaliście od komendanta dziesięć kilometrów… - Major potarł palcami brodę. – To za bójkę macie ode mnie drugie tyle. Ale żeby mi to był ostatni raz! – nakazał, grożąc im palcem. Miał szczęście, że matka natura obdarzyła go niezwykle krzaczastymi brwiami, które dodawały jego twarzy groźnego wyglądu.
John i Kevin, o ile to możliwe, wyprostowali się jeszcze bardziej i chórem zawołali:
- Tak jest, panie majorze!
Howe miał już odejść, gdy zdał sobie z czegoś sprawę.
- Denbat!
- Tak, panie majorze? - John ze strachem spojrzał na przełożonego. Czy przeskrobał coś jeszcze?
- Umyj się zanim pójdziesz biegać – rozkazał major z pobłażliwym uśmiechem.
- Tak jest! – wykrzyknął blondyn.
- To wszystko, odmaszerować! – Po tych słowach, potężny mężczyzna wskazał ręką na umywalnię.
Dwaj przyjaciele natychmiast ruszyli w tamtą stronę, po drodze wymieniając ze sobą spojrzenia. Gdy tylko zniknęli Alistairowi z oczu, uśmiechnęli się szeroko, szczęśliwi z tak lekkiej kary.
- Mogło być gorzej – stwierdził John.
- Fakt. Ale wiesz, nie rozumiem dlaczego major kazał ci się umyć – zastanawiał się Kevin. – Przecież teraz przynajmniej wyglądasz jak człowiek! Ten makijaż idealnie podkreśla twoją fryzurę!



Gdy dwaj przyjaciele wracali już do bazy po dwudziestokilometrowym biegu, zapadał zmrok. Pozostało im ostatnie wzniesienie. Kiedy wbiegną na szczyt, zobaczą całą swoją jednostkę wraz z poligonem.
John bardzo lubił to miejsce i sposób, w jaki ich koszary i dalsze tereny wydzielone do ćwiczeń zdawały się nagle wyłaniać zza pagórka. Mógł mieć wtedy choć iluzję wrażenia, że wraca do domu. Chociaż…
Spojrzał na przyjaciela, którego czoło pokryte było kropelkami potu ze zmęczenia, a włosy częściowo posklejane. Kevin miał wspaniałą kondycję, nigdy się nie skarżył. W sumie, Denbat sam nie wiedział jak to się stało, że zostali przyjaciółmi. Już pierwszego dnia poczuł z nim jakąś więź, jakby odkrył bratnią duszę. Struthers był dla niego jak brat. Ich charaktery uzupełniały się. Obaj mieli podobne marzenia, ambicje i przeszłość. Z tą tylko różnicą, że rodzice bruneta zaakceptowali wybór syna, by wstąpić do wojska, i co miesiąc wysyłali mu listy, nierzadko z domowej roboty łakociami, którymi raczył się potem cały ich oddział (łącznie z przełożonymi).
Kevin nieraz powtarzał mu, że dom jest tam, gdzie rodzina. John zdawał sobie jednak sprawę, że w tej chwili to właśnie przyjaciel był dla niego jedyną rodziną. A koszary zastępczym domem.
Nietrudno więc wyobrazić sobie emocje, które poczuł widząc jak wojskowe budynki nagle stają w ogniu. Widział w życiu już wiele pożarów, podczas selekcji często miał do czynienia z ogniem czy wybuchami, ale nigdy nie widział by coś tak gwałtownie zaczęło się palić.
- John, co tam się dzieje!? – wykrzyknął zdumiony Struthers, zatrzymując się gwałtownie. Z daleka widzieli niewielkie sylwetki ludzi uciekających z bazy. No tak, przecież mieli tam mnóstwo materiałów wybuchowych, które w każdej chwili mogły…
BUM! Budynek arsenału wyleciał w powietrze. Kevin w ostatniej chwili skoczył na Johna i zepchnął go za pień zwalonego drzewa. W ten sposób uchronił ich obu przed lecącym fragmentem dachu.
- Dzięki, Kev… - wysapał John, ostrożnie wychylając się z ich obecnej kryjówki.
Połowa koszar, w tym budynek, który służył im za kwaterę, wciąż jeszcze płonęły. Większość żołnierzy uciekła, chroniąc się przed kolejnymi wybuchami. Kilkunastu próbowało gasić ogień, by zatrzymać rozchodzenie się go na dalsze budynki. Niestety, w tym momencie nastąpiła kolejna, co prawda mniejsza, ale niemniej niszcząca eksplozja, która strąciła prowizorycznych strażaków z nóg. Z tego, co John mógł zobaczyć , prawdopodobnie nikt z nich nie przeżył. A nawet jeśli, obrażenia były zbyt duże, by temu komuś pomóc.
- Musimy znaleźć nasz oddział – stwierdził John, wstając. Miał zamiar skierować się w jedną z bocznych dróżek, by okrążyć koszary. Kevin nie ruszył się z miejsca, wpatrując się z przerażeniem w pozostałości ich garnizonu. Blondyn odwrócił się i gestem próbował przywołać do siebie przyjaciela. – Kev, chodź!
- John… John, spójrz tam! – Brunet wskazał palcem na upadające ruiny arsenału. Towarzysz podążył za jego wzrokiem i zamarł.
- Kev, wiem co chcesz zrobić, ale to… - Denbat próbował przemówić przyjacielowi do rozsądku, ale Struthers już zrzucił z siebie obciążenie i pobiegł w stronę palących się budynków. Przeklinając cicho pod nosem, jego partner ruszył za nim.

                

I tak oto mamy za sobą prolog nowego opowiadania. Nie wiem, czy Was zaciekawił czy nie. Dajcie znać w komentarzach :) Tych, którzy chcieliby być informowani o nowych rozdziałach, proszę o kontakt przez gg 34736945. Przypominam jednak o funkcji obserwowania.
Prolog dedykowany był Kasumi i Raionowi, w podziękowaniu za szczerą rozmowę na temat moich opowiadań i wspieraniu mnie w mojej decyzji :)
Dziękuję tym, którzy zostali ze mną, mimo zmiany tematyki ^^
Pozdrawiam serdecznie, Yohao :*