piątek, 11 kwietnia 2014

Rozdział I


Na ratunek!

„Cierpienie wymaga więcej odwagi niż śmierć.” ~ Napoleon I

    To miał być zwykły dzień, niczym nieodróżniający się od innych. Większość mieszkańców Credenhill skończyła już pracę i wracała do domów, gdy nagle rozległ się niewiarygodnie głośny huk, a ziemia zatrzęsła się lekko. Spojrzenia wszystkich automatycznie skierowały się na zachód, skąd dobiegł niespodziewany hałas. Niemal jednocześnie ludzie zaczęli krzyczeć:
- Co się dzieje?!
- Czy to gdzieś blisko?!
- To chyba z koszar!
- Patrzcie! Widać dym!
    Wybuchła panika. Senna atmosfera wsi natychmiast zniknęła, a mieszkańcy biegli do swoich domów, obawiając się o własne rodziny. Mieszkanie tak blisko baraków S.A.S. Forces wcale nie musiało być tak bezpieczne. Nikt z cywilów tak naprawdę nie wiedział, co trzymano na terenie koszar. Składy broni, amunicji, może nawet bomby?
     Słychać już było syreny straży pożarnej, a zaledwie moment później kilka wozów na sygnale przejechało przez centrum, kierując się ku terenom wojskowym. Oczom strażaków ukazał się straszny widok. Główna, reprezentacyjna część koszar pokryta została gruzami ze zniszczonych budynków. Gdzieniegdzie widać było nawet ludzkie ciała. Połowa arsenału zawaliła się, a wśród ruin pojawiały się coraz to silniejsze płomienie. To nie mógł być zwyczajny pożar.
     Część żołnierzy próbowała gasić ogień, ale z bardzo marnym skutkiem. Zdawało się, jakby płomienie żyły własnym życiem. Inni uciekli albo próbowali pomóc rannym towarzyszom, którzy zostali oparzeni w wyniku wybuchu. Żaden z nich nie zauważył jednak dwóch niepozornych postaci, które biegły w kierunku zniszczonej części arsenału.
      John i Kevin zupełnie zapomnieli o zmęczeniu, które odczuwali po karnych dwudziestu kilometrach biegu. Nawet nie mogli o nim myśleć, nie teraz. Nie, gdy wśród płonących ruin dostrzegli sylwetkę dziecka.
- Szybciej! – poganiał przyjaciela brunet, gestem nakazując mu się pospieszyć.
      Omijali gruzy, które leżały na głównym placu, chcąc jak najszybciej dostać się do arsenału, zanim będzie za późno. Wokół czuli swąd spalenizny, czasem natykali się na spalone zwłoki dawnych towarzyszy.
    Nagle, Kevin zatrzymał się gwałtownie, mimo że do arsenału wciąż pozostawało im kilkanaście metrów. John prawie na niego wpadł, lecz wyhamował w ostatniej chwili. Chciał już spytać, co było powodem tak gwałtownego zaniechania biegu, gdy zdał sobie sprawę, że na ziemi  przed nimi leżał sam major Howe, z którym rozmawiali jeszcze tego samego dnia. Mundur na piersi żołnierza spalił się doszczętnie, a poparzenie wyglądało paskudnie. Mężczyzna nie żył, jego surowe zazwyczaj oczy nie wyrażały niczego poza przerażającą pustką.
    Dwaj młodzieńcy spojrzeli po sobie. Nie potrzebowali słów, rozumieli się doskonale. Decydując się na wstąpienie do wojska zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Jednak co innego umrzeć na polu bitwy, walcząc w słusznej sprawie, a co innego zostać niewinną ofiarą wybuchu. Strutchers przyklęknął obok przełożonego i zamknął mu oczy, wykonując znak krzyża. Wiara zawsze mu towarzyszyła, John nie raz miał okazję ujrzeć złoty krzyżyk, który jego przyjaciel nosił na szyi.
Nie mieli jednak czasu na nic więcej. Ruszyli dalej, omijając kolejne ciała i gruzy. Nie zatrzymywali się już. Gdy wreszcie dotarli do zrujnowanej części imponującego niegdyś budynku, wskoczyli do środka przez rozbite okno.
    Kevin szedł pierwszy, ostrożnie stawiając każdy krok. W powietrzu czuć było drażniący dym, wszędzie walały się gruzy i szczątki wyposażenia. Wnioskując po poziomie zniszczeń, wybuch musiał nastąpić całkiem blisko. Ściany i sufit nie wyglądały zbyt pewnie, jakby mogły się zawalić w każdej chwili.
    Drobna postać, którą wcześniej wypatrzyli, stała w sąsiednim pomieszczeniu, tyłem do nich. Prawdopodobnie tutaj ogień pojawił się już dość dawno, gdyż zniszczenia były bardzo  widoczne, a podłoga praktycznie w całości pokryła się gruzami. Płomienie pochłaniały resztki drewnianego stołu i półek, ale niewysoka osoba zdawała się nie zwracać na to uwagi. Z bliższej odległości młodzi żołnierze dostrzegly długie, brązowe włosy i coś w rodzaju beżowej, lekko nadpalonej peleryny.
- Hej! – John spróbował zwrócić na siebie uwagę dziecka, ale natychmiast zaczął kaszleć, krztusząc się wszechogarniającym dymem.
    Kevin zawiązał na twarzy chustkę i przedostał się przez zniszczoną ścianę do pomieszczenia, gdzie stał chłopak. Był starszy niż z początku im się wydawało. Denbat chciał ruszyć za nim, lecz w tym momencie sufit nie wytrzymał i załamał się, odcinając mu drogę. Mężczyzna odskoczył w samą porę, omal nie zostając przygnieciony przez gruz. Przez niewielki otwór widział, jak jego przyjaciel szarpie się z nastolatkiem, który najwyraźniej nie miał zamiaru uciec z płonącego budynku.
    Zdesperowany brunet pochwycił więc chłopaka siłą i wraz z nim wyskoczył przez okno. John wiedział, że musi jak najszybciej opuścić arsenał. Pobiegł szybko w stronę okna, przez które udało im się wejść do środka. Wyskoczył w ostatnim momencie, gdyż kolejna partia sufitu po zaledwie kilku sekundach upadła dokładnie w miejsce, gdzie stał. Załagodził upadek przewrotem i szybko wstał.
Rozejrzał się i obiegł walący się budynek, szukając Kevina. Z rozbitych okien wydobywał się gęsty dym, nieco zasłaniając mu widok. Przedarł się jednak na tyły budynku, akurat by zobaczyć, jak nastolatek o azjatyckiej urodzie próbuje się wyrwać jego przyjacielowi.
     Strutchers wołał do niego, że nie chce mu zrobić krzywdy i pragnie jedynie sprawdzić, czy chłopak nie ma żadnych oparzeń. Ten jednak zdawał się denerwować coraz bardziej i mocno kopnął żołnierza w piszczel. Kevin puścił niewysokiego szatyna, zaskoczony tak silnym ciosem. Niestety, na tym się nie skończyło.
    John chciał podbiec, by wesprzeć partnera, lecz gdy był mniej więcej w połowie drogi, chłopak wykonał dziwny znak ręką, a miejsce, w którym stał Kevin, stanęło w płomieniach. Młody żołnierz krzyknął przeraźliwie z szoku i niewyobrażalnego bólu, spalany żywcem. Śmierć nastąpiła w momencie. Resztki ciała wiecznie uśmiechniętego młodzieńca opadły na ziemię, wciąż jeszcze się tląc. Młody Azjata zaś mruknął tylko coś pod nosem, ewidentnie usatysfakcjonowany.
    Denbat nie miał zamiaru stać bezczynnie i z wściekłością ruszył na młodego mordercę. Nie obchodziło go teraz, że chłopak miał jakąś magiczną moc pozwalającą kontrolować ogień. Nie obchodziło go, że to jeszcze dziecko. Ten smarkacz właśnie bez skrupułów zabił jego najlepszego przyjaciela, jego brata. W chwili, gdy Johnowi pozostało już tylko parę metrów do przebycia, nastolatek odwrócił się i przeszył go spojrzeniem. To, co zdarzyło się później, trwało dosłownie ułamki sekund. Ziemia pod nogami Johna zaczęła płonąć. Żołnierz poczuł jak coś wielkiego chwyta go i unosi nad ziemię. Potwór? Nie, to wyglądało bardziej jak… jak anioł.


    John otworzył nagle oczy i podniósł się gwałtownie, z początku nie rozpoznając miejsca, w którym się znalazł. Było to niewielkie pomieszczenie o śnieżnobiałych ścianach z dwoma łóżkami, szafkami i niewielkim stolikiem. Po drugiej stronie pomieszczenia spał sobie spokojnie jego lokator, parę lat od niego starszy George. Blondyn przetarł oczy i spojrzał na elektroniczny budzik, który wyświetlał godzinę czwartą nad ranem.
    Znowu to samo. Znów ten sam koszmar, w którym od nowa przeżywał wydarzenia sprzed prawie roku. Obraz ginącego w płomieniach Kevina wciąż pojawiał mu się przed oczami. Nawet teraz, gdy przyłączył się do X-laws i od dziesięciu miesięcy mieszkał w ich Kwaterze Głównej w Birmingham. Wstąpienie do tej organizacji było spontaniczną decyzją, podjętą w czasie wielkiej wściekłości i bezsilności. John wiedział, że nic nie był w stanie zrobić. Mógł jedynie pragnąć zemsty. Zemsty na zaledwie czternastoletnim Hao Asakurze, który z zimną krwią podpalił ich koszary i zabił wielu żołnierzy, w tym Kevina.
   Denbat ścisnął pięści, obwiniając się. Gdyby zatrzymał wtedy przyjaciela, gdyby zamiast niego poszedł do Hao...
- Przepraszam cię, Kev… - szepnął, kładąc się ponownie. Chociaż rozkład dnia planował pobudkę dopiero o siódmej, on sam przyzwyczajony był do wczesnego wstawania i porannego joggingu.
    Niestety, jak na złość sen nie chciał nadejść. Zamiast tego, John zaczął myśleć o tym, co zdarzyło się dalej. O uratowaniu go przez Arcyducha.


    To było tak nagłe. Wielki, biały potwór uniósł go w powietrze, dzięki czemu żołnierz w ostatniej chwili uniknął spalenia żywcem. Nie był w stanie utrzymać otwartych oczu, zwłaszcza, że pojawiły się w nich łzy. Gdy w końcu je otworzył, siedział na ziemi, a nad nim pochylało się trzech mężczyzn: jeden niezwykle wysoki, o blond włosach i okularach; drugi łysy, o dość groźnym wyrazie twarzy; trzeci o ciemniejszej karnacji i długich, brązowych włosach, całkowicie wygolonych z jednej strony. Od razu rozpoznał w nich członków jakiejś wojskowej organizacji. Dumna, wyprostowana postawa, no i przede wszystkim śnieżnobiałe mundury i broń. John nigdy jeszcze takich nie widział, wtedy jednak był zbyt zrozpaczony, by interesować się jednostką, do której należeli jego wybawcy.
- W porządku? – spytał go wysoki blondyn, poprawiając okulary. – Masz szczęście, że cię dostrzegliśmy – powiedział tonem ewidentnie wymagającym wdzięczności.
- Ze mną tak, ale Kevin… - Młody żołnierz wstał szybko i spojrzał w stronę koszar. Znajdowali się na parkingu jakieś sto metrów dalej.
- Dla niego już za późno – powiedział mężczyzna sprawiający wrażenie przywódcy. – Przykro nam, że musiałeś to widzieć na własne oczy. Wiemy jaki to ból, utracić kogoś bliskiego…
- Kim jesteście!? – wydarł się John, czując wzrastającą bezsilność. – Dlaczego mi pomogliście?! Co mnie uratowało!?
    Z każdym kolejnym pytaniem zbliżał się do okularnika, aż ten cofnął się nieznacznie. Spojrzał na Denbata z miną mówiącą „Wyjaśnię ci, jak się uspokoisz”. Ten, aczkolwiek niechętnie, uciszył się i spojrzał wyczekująco na przywódcę małej grupy.
- Nazywam się Marco Lasso, a to Porf Griffith i David Brienfield. Jesteśmy członkami X-laws, organizacji powołanej do walki z największym złem tego świata, Hao Asakurą, którego miałeś okazję przed chwilą zobaczyć. Wszyscy jesteśmy w pewnym sensie jego ofiarami. Odebrał on nam nasze rodziny, przyjaciół, wszystko to, co było dla nas naprawdę cenne. Tak jak Ty, byliśmy zagubieni i zrozpaczeni. Powiedz żołnierzu, nie pragniesz zemsty?



Pragnął. Pragnął i to najbardziej w świecie. Musiał odpłacić osobie, która w tak okrutny sposób zabiła Kevina. Dlatego nie wahał się ani chwili przystępując do X-laws. Możliwość walki z Hao Asakurą u boku wielu innych, również poszkodowanych ludzi, była najlepszym, co mogło go spotkać. Oni dali mu szansę pomszczenia śmierci przyjaciela, który tak naprawdę w niczym nie zawinił.
Następne wydarzenia pamiętał jakby przez mgłę. Razem z Marco udał się w miejsce, gdzie ostatni raz widział Kevina. Strażacy dostali się już do środka i gasili pozostałości pożaru. Po Hao nie było nawet śladu. Nie widział też szczątków przyjaciela. Ogień musiał mieć niewiarygodnie wysoką temperaturę. Załamany żołnierz upadł na kolana i tępym wzrokiem spoglądał przed siebie. Nie wiedział ile czasu minęło, gdy Porf położył mu dłoń na ramieniu i nakazał wstać. Razem udali się na parking, a potem pojechali do Birmingham, czyli głównej siedziby X-laws.
To nie była mała organizacja. Posiadała około trzystu członków na całym świecie, mając swoje oddziały jeszcze w Phoenix, Kolonii i Los Angeles. Przewodniczyła jej zaledwie dziesięcioletnia Jeanne zwana Żelazną Damą. Pomimo młodego wieku posiadała niewiarygodną moc i roztaczała wokół siebie nietypową, tajemniczą aurę. Jej najbliższym współpracownikiem był Marco, którego traktowała jak swojego przybranego ojca. Różniła się całkowicie od innych dzieci w jej wieku. Zamiast bawić się, spędzała czas na medytacjach, zazwyczaj w narzędziu tortur zwanym właśnie żelazną dziewicą. Gdy John ujrzał je pierwszy raz, nie mógł uwierzyć, że ta urocza dziewczynka z własnej woli zamykała się w czymś tak straszliwym.
Z czasem przyzwyczaił się jednak do życia w siedzibie X-laws, akceptując nietypowe zachowania niektórych członków organizacji. Zaczął też uczyć się szamaństwa.
Umiejętność widzenia duchów była podstawowym warunkiem przystąpienia do X-laws. Na początku Denbatowi trudno było uwierzyć, że potwór, który pamiętnego dnia uratował mu życie, był tak naprawdę duchem, a właściwie arcyduchem Michaelem, stróżem Marco. Widząc niesamowitą siłę niebiańskiej istoty, zapragnął zrobić wszystko, by móc, tak jak Lasso, tworzyć kontrolę ducha i walczyć za jej pomocą. Od starszych stażem członków dostał instrukcję, co zrobić, by ćwiczyć swoje umiejętności. Nikt z nich bowiem nie miał własnego stróża. Jedynymi uprzywilejowanymi byli Jeanne i Marco.
Od tego czasu każdą wolną chwilę poświęcał na trenowanie. Nie ciała, z tym nie miał żadnych problemów. Najgorsze było ćwiczenie ducha i zwiększanie swojego furyoku, czyli mocy szamańskiej. Wymagało to wielkiego umysłowego wysiłku. Na szczęście wszystkim bardzo pomagała przy tym Jeanne. W niecałe dziesięć miesięcy Johnowi udało się zostać jednym z najlepszych szamanów wśród X-laws.
Spojrzał przez okno. Gwiazdy nadal świeciły na niebie, chociaż zegar wskazywał godzinę 548. Prawdę powiedziawszy niezbyt lubił zimę, wolał, gdy dni były długie, a słońce wschodziło wcześnie – w sam raz na poranny jogging. Zdając sobie sprawę, że do zwyczajowej porannej pobudki zostało mu tylko dwanaście minut, uznał, że nie ma sensu już się kłaść. Po cichu wstał i zaczął wykonywać zwykłe, poranne czynności. Gdy szedł w kierunku łazienki, zerknął na tablicę ogłoszeń. Każdy wieszał tam, co chciał, lecz szczególną uwagę poświęcano zawsze różnego rodzaju wyprawom, które miały na celu obserwowanie działań Hao. Od kilku tygodni nie było żadnych wieści o nim, więc Denbata zaskoczyła nieco informacja o podróży do Kanady. Najbardziej jednak zdziwił się, gdy obok nazwiska Marco znalazł także swoje.
To miała być jego pierwsza prawdziwa misja. 



Yyy... Cześć? Kojarzy mnie tu ktoś jeszcze? Jestem taką dziewczyną, która uwielbia X-laws i ubóstwia bliźniaków oraz Johna, Meene i Lyserga... Pamiętacie? Uff, to kamień z serca!
Przepraszam, że tyle to trwało. Sądziłam, że uda mi się wcześniej coś napisać, jednak w ostatnim czasie miałam dość sporo zajęć, a zbliża się dla mnie bardzo ważny czas, który zadecyduje w pewnym sensie o mojej przyszłości. Wolę poświęcać się więc odpowiedniemu przygotowaniu. 
Jednak na swoją obronę dodam jeszcze, że przerwa, tak jak zapowiadałam na blogu Two Souls Asakura, była też spowodowana finałem olimpiady z geografii. I było warto zaniechać pisania, bo zdobyłam ponad 90% punktów, z czego ogromnie się cieszę :D
Nevermind, zaczynam pisać o bzdurach. A chciałam napisać coś odnośnie tego opowiadania. Coś w rodzaju ostrzeżenia. Zdaję sobie sprawę, że większą sympatią darzy się historie, w których występują głównie kanoniczni bohaterowie. W związku jednak z tym, że X-laws w mojej wersji są dość potężną organizacją, na tym blogu może pojawić się dość sporo moich własnych postaci. Wyjaśnię od razu - nie chcę żadnej z nich dawać zbyt ważnej roli, a przynajmniej nie takie są moje zamiary. Z czasem zacznie pojawiać się coraz więcej znanych wszystkim bohaterów Shaman King. Tak więc, cierpliwości :)

Nie obiecuję, kiedy będzie następna notka na TSA (Two Souls Asakura) ani na PSA (Pod Skrzydłami Aniołów), ale postaram się, by przerwa nie była aż tak długa. Pozdrawiam wszystkich serdecznie, ciao!


PS: Dziękuję Spokoyoh za podesłanie mi tego obrazka <3 Mnie uszczęśliwia wszystko, co związane z X-laws ^.^