niedziela, 14 grudnia 2014

Rozdział V

Rozdział dedykowany Ginny Kurogane - wszystkiego najlepszego, raz jeszcze! :)

Ten rozdział proponuję komentować na bieżąco, będzie prawdopodobnie prościej.

Bron

Choć wszyscy zgromadzili się na uroczystym pożegnalnym bankiecie, jemu wcale nie towarzyszył nastrój do zabawy. Czuł się odrzucony, pominięty. Całym sercem pragnął walczyć pod przywództwem Jeanne w Turnieju, a teraz tak po prostu kazano mu pozostać w Birmingham i czekać biernie, aż liderka wraz z wybrańcami zmierzą się z Hao.
                Nie czułby się tak źle, gdyby nie fakt, że wybrano Johna. Wiedział, że nie powinien obwiniać przyjaciela, ale był po prostu zazdrosny. Łatwiej zniósłby oczekiwanie, gdyby miał obok siebie tego Anglika o nienormalnej fryzurze i jego wesołego psa.
                Kiedy wszyscy udawali się do największej sali, gdzie miała się odbyć kolacja, on wyszedł bocznymi drzwiami do ogrodu. Usiadł na jednej z ławek i rozmyślał, patrząc w gwiazdy. Nie rozumiał, dlaczego Niebiosa nie wzięły go do drużyny. Czy był w czymś gorszy od tamtych wybrańców? Może i nie miał tak potężnej postury jak Larch i Chris ani nie był w elitarnej jednostce jak John czy Meene, ale przecież miał dużą wiedzę logistyczną. Czy to się nie liczy? Jakim cudem ta biedna dziewczyna, Emma, mogłaby być bardziej odpowiednia do tego zadania?
- Czemu nie ja? Dlaczego? – szepnął w przestrzeń, jednak nie doczekał się odpowiedzi.
                Z daleka widział światło uciekające przez wielkie okna jadalni. Czuł lekki ścisk w żołądku, który upominał się o kolację. Pomimo tego wiedział, że nie byłby w stanie czegokolwiek zjeść.
                Wstał, kierując się znów w stronę budynku. Nie chciał wejść do środka, ale trochę ciekawiło go, jak wyglądał bankiet. Zbliżył się do szyby i zajrzał do środka.
                W biało-złotej sali stoły zostały ułożone na kształt podkowy. Na specjalnym podwyższeniu siedziała Jeanne, z grupką wybranych po bokach. Marco, rzecz jasna, zajmował miejsce tuż przy niej. Przed nimi rozłożone były najróżniejsze potrawy; od pieczeni z indyka przez smakowicie wyglądające placki do wielkich ciast, ozdobionych niczym na konkurs cukierniczy.
                Wszyscy zdawali się być w dobrym humorze, zajadali wykwintne dania i śmiali się. Pauli zdziwił się tym trochę. Czy naprawdę tylko jemu przeszkadzała ta sytuacja?
                W tym momencie Marco wstał, wznosząc do góry kryształowy kieliszek wypełniony jakimś bursztynowym płynem. Spojrzał na liderkę i nieznacznie skinął głową, po czym zaczął przemawiać, jednak Finowi nie udało się usłyszeć jego słów. Musiały być jednak bardzo głębokie, gdyż po zakończeniu cała sala zaczęła bić brawo i razem z nim wzniosła toast.
                I wtedy zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Wszyscy, jeden po drugim zaczęli dziwnie kiwać się na siedzeniach, aż w końcu padli na stół lub oparcie krzesła nieprzytomni. Pauli przycisnął nos do szyby, nie wierząc w to, co widzi.
John, który siedział obok Meene i do tej pory wydawał się całkowicie rozbudzony, nagle opadł na stół, nie ruszając się. Siedząca obok niego Kanadyjka zaledwie kilka sekund później poszła w jego ślady. Wszyscy członkowie X-laws w ciągu niecałej minuty zostali powaleni przez dziwny, bursztynowy płyn.
Gdzieś między stołami Pauli ujrzał Szarika, który szczekał i skakał przy swoim panu, próbując go obudzić. Denbat jednak nie ruszał się, zupełnie jakby był… Nie, przecież nie mógł być martwy? Oni wszyscy żyli, prawda? Fin wcale nie znalazł się w centrum jakiejś ogromnej, zbiorowej egzekucji, prawda?
Marco i Jeanne byli jedynymi, których nie dotknęła dziwna przypadłość. Jedynymi żywymi. Blondyn spojrzał spod okularów na wystraszonego Szarika i wycelował w niego z pistoletu, który wyciągnął zza paska. Pauli był niemalże pewien, że kolejna żywa istota na sali odda życie, kiedy Jeanne chwyciła rękę swojego opiekuna i pokręciła głową. Wyraźnie niezadowolony Lasso schował broń z powrotem za pas, zostawiając owczarka w spokoju. Koskinen wypuścił powietrze w małym westchnieniu ulgi.
Tymczasem Jeanne stanęła na swoim zdobionym krześle i złożyła ręce jak do modlitwy. Jej postać rozświetliła się niemalże tak samo, jak przy ceremonii wyboru. Otworzyła usta, prawdopodobnie zaczynając śpiewać. Na początku nie działo się nic, ale po jakiejś minucie nad liderką pojawił się jej duch stróż, Shamash.
Od tego momentu już nic w jej zachowaniu nie przypominało modlitwy. Za jej plecami, w miejscu gdzie przedtem widniał wielki, złoty znak X-laws, pojawił się jaśniejący pentagram. Włosy dziewczynki rozwiały się na wszystkie strony, jakby smagane przez bardzo silny powiew. Szybki w oknach zatrzęsły się, a kilka nawet wypadło, prawie rozbijając się na głowie Fina, który odskoczył w ostatniej chwili.
Nad wszystkimi członkami organizacji, nie licząc tych siedzących przy stole wybrańców, pojawiły się jaśniejące smugi, które ciężko byłoby Pauli’emu opisać. To tak jakby Jeanne odbierała tym wszystkim ludziom furyoku. Ale dlaczego?
Za stołem stała jej żelazna komnata, która zaczęła wciągać do siebie szamańską energię jak odkurzacz – choć to nie było może najszczęśliwsze porównanie. Marco obserwował wszystko z satysfakcją, jakby wszystko szło zgodnie z jego planem.
Pentagram, nieprzytomni X-laws, furyoku… To wszystko nie zgadzało się z panującą wokół opinią o nieomylności liderki. Jaka „święta dziewczynka” współpracowałaby z diabłem?
W pewnym momencie Żelazna Dziewica przestała wciągać do siebie furyoku, gdyż Jeanne rozłożyła ręce i wskazała na wybrańców leżących nieprzytomnie przy stole. Również Marco zajął swoje miejsce, jednak on zamknął oczy i skierował twarz w górę.
Jednym gestem Jeanne, reszta unoszącego się w sali furyoku przeniosła się nad ósemkę członków drużyny, a następnie wniknęła w nich, całkowicie znikając. Włosy Jeanne opadły falami na jej plecy, a pentagram zniknął wraz z Shamashem, ustępując znów miejsca złotemu „X”.
- Udało się, o pani – powiedział Marco, spoglądając na swoje ręce, jakby oczekiwał jakiejś zmiany. – Czuję tę różnicę. Z tak potężną mocą nie musimy się obawiać walki z Hao.
- Wszystko w imię wyższego dobra – odparła melancholijnie liderka, uśmiechając się tym swoim pięknym, niewinnym uśmiechem, który tak zmiękczył serce Fina przy pierwszym spotkaniu. Tym razem nie dał się na to nabrać. Pod maską lalki kryła się twarz demona.
                Poczuł lekkie pieczenie w miejscu, gdzie znajdował się jego znak X-laws, ale zignorował je.
- Muszę ostrzec Johna… - powiedział i rzucił spojrzenie w stronę przyjaciela, który poruszył się lekko. Wybrańcy po otrzymaniu tak pokaźnej porcji kradzionego furyoku musieli być jednocześnie pełni sił, jak i wykończeni. Ale żyli. Pozostali również powoli się rozbudzali, choć im z pewnością brakowało tak nagle odebranej energii.
                Zerknął znów na Jeanne, która ze spokojem kontynuowała posiłek. Jak mogła być tak… opanowana, po tym, co zrobiła? Skupiony na figurze przywódczyni, nie zauważył, że czyjeś niebieskie oczy obserwowały go spod okularów-połówek. Zdał sobie z tego sprawę dopiero, kiedy Marco wstał i uniósł pistolet prosto w jego stronę. Tym razem Żelazna Dama go nie powstrzymała. Spojrzała tylko na Fina smutnym wzrokiem, kiedy Marco tworzył kontrolę ducha.
                Pauli natychmiast się odsunął, jednak nie był wystarczająco szybki. Krzyknął, kiedy pocisk przebił się przez jego skórę. Upadł na ziemię, czując dotyk chłodnej, wilgotnej trawy na swojej twarzy. Jego znak X-laws spłynął krwią.
„Hao to nic w porównaniu do nich… Nie daj się im, John…”- pomyślał jeszcze i zamknął oczy, zdając sobie sprawę, jakimi oni wszyscy byli głupcami, podążając ślepo za Strażnikami Sprawiedliwości. Żałował tylko, że dostrzegł to, kiedy było już za późno.


                Nie odwracał się ani razu, kiedy o wschodzie słońca opuszczali budynek, w którym spędził ostatnie miesiące. Siedziba X-laws w Birmingham nie była dla niego nigdy domem. To jak kolejne koszary, w których mieszkał jakiś czas. Tylko sterta kamieni i cementu, nic poza tym.
                Od poprzedniego wieczora czuł, jak krew szybko pulsuje mu w żyłach. Bankiet prawdę mówiąc, pamiętał jak przez mgłę.  Jedyne, co utkwiło mu w pamięci to obraz Jeanne oznajmującej im, że zostali dotknięci łaską Niebios i obdarzeni nową energią do walki z Hao. I choć jeszcze niedawno wyśmiałby to jako niedorzeczne, tym razem musiał przyznać, że czuł się wyśmienicie.
                Żałował tylko, że nie udało mu się pożegnać z Paulim. Nie widział go od momentu wybrania do drużyny i zastanawiał się, gdzie podziewał się jego przyjaciel. Próbował go nawet szukać po ceremonii, niestety bezskutecznie.
                Szli zwartą grupą, na czele z Marco i Cebinem, którzy ciągnęli ze sobą komnatę Żelaznej Dziewicy. John z dziewczętami szli za nimi, a Larch, Chris i Porf zamykali pochód, niosąc najwięcej bagaży. Przy nodze Anglika dreptał wesoło Szarik, zachowując się jakby szedł na wycieczkę i wesoło merdając ogonem.
                Denbat spojrzał na ciemnoskórą Amerykankę, która szła cicho obok Meene, nie odzywając się do nikogo. Przypomniało mu to sytuację, która przydarzyła mu się poprzedniego dnia.

                Szedł korytarzem, rozglądając się za Paulim, kiedy usłyszał jak ktoś głośno uderza pięścią w blat. Zaintrygowany, zajrzał do najbliższego pomieszczenia, gdzie ujrzał dwoje mężczyzn nachylających się nad biurkiem i wpatrujących się w siebie wściekłym wzrokiem.
- Nie możecie jej zabrać! Ona nawet nie jest żołnierką, wstąpiła tu ze mną z powodu mojej zemsty! – wołał Robert, chłopak z Phoenix.
- Powiedziałem już, że nie możemy zmienić woli Niebios. Została wybrana i powinna być z tego powodu dumna, a nie nasyłać na mnie swojego chłopaka – mruknął Marco, ignorując drżące z wściekłości ręce Amerykanina.
- Ale ona nie da sobie rady! – Głos Roberta stał się bardziej rozpaczliwy. – Zginie i…
- Jeżeli zginie, jej śmierć będzie pełna chwały – przerwał mu Włoch, ze zniecierpliwieniem poprawiając okulary. – Nie ma nic piękniejszego niż oddać życie w imię wyższego dobra.
- To jest…! – Amerykaninowi nie udało się dokończyć zdania, gdyż w tym momencie Marco z całej siły uderzył go w twarz. Robert stracił na chwilę równowagę, nie spodziewając się ciosu.
                Niewiele myśląc, John wkroczył do środka, chcąc w razie czego rozdzielić dwóch mężczyzn. Rozumiał, jak ciężko musiało być chłopakowi Emmy, wiedząc, na jakie niebezpieczeństwo wystawiona zostanie jego dziewczyna.
- Denbat! – krzyknął Marco, spoglądając na nowoprzybyłego. – Czego tu szukasz?!
- Myślę, że on ma rację. Emma nie powinna być w drużynie…
- Nie, to ciebie nie powinno być w tej drużynie – zdenerwował się blondyn i wyszedł zza biurka, stając zaledwie kilka centymetrów od Anglika. Był niższy od Johna, ale i tak patrzył na niego z wyższością. – Ale ja nie mam na to wpływu. Wierz mi, gdybym miał coś do powiedzenia w tej sprawie, ktoś taki jak ty nigdy nie zostałby reprezentantem X-laws – wycedził, patrząc mu w oczy, po czym odwrócił się i usiadł znów na swoim miejscu. - A teraz wynieście się stąd, obaj! – Zdecydowanym ruchem wskazał na drzwi.
                Czując, że nie ma sensu dalej się sprzeczać, John i Robert wyszli na korytarz, choć pierwszego z nich aż świerzbiło, by zedrzeć Marco z twarzy tę wyniosłą minę. Stali przez chwilę obok siebie, nie wiedząc, co zrobić dalej. W końcu odezwał się chłopak z Phoenix.
- Dzięki, że stanąłeś po mojej stronie. Dobrze wiedzieć, że w drużynie są też normalniejsi ludzie niż Marco. – Wyciągnął do Johna rękę. – Robert Riley, chłopak Emmy.
- John Denbat – przedstawił się Anglik i uścisnął dłoń rozmówcy.
- Mogę mieć do ciebie prośbę? Wiem, że nie pozwolą mi iść z wami, dlatego proszę, zaopiekuj się Emmą. To z mojego powodu wstąpiła do X-laws… Nie powinna była trafić do drużyny. – W ciemnych oczach chłopaka było tyle miłości i strachu o ukochaną, że John nie był w stanie odmówić.
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Obiecuję.


                Był późny wieczór, kiedy wylądowali w Tokio, gdzie miały się odbyć walki szamanów. Japońskie miasto już od pierwszych chwil zrobiło na większości grupy ogromne wrażenie, choć chyba dziewczęta były nim zauroczone najbardziej.
                Setki kolorowych świateł, wszechobecne neony i napisy w języku, którego żadne z nich nie było w stanie odczytać. Niezależnie od godziny, ilość ludzi na ulicach nie zmniejszała się, a miasto tętniło życiem. Tysiące prawie identycznych, azjatyckich twarzy, do których żaden z członków X-laws nie był przyzwyczajony, potrafiły wprowadzić w lekką dezorientację. Zupełnie jakby znaleźli się w centrum armii szturmowców z ”Gwiezdnych Wojen”.
                Zatrzymali się w apartamencie, całkiem blisko centrum. Było to wielopokojowe mieszkanie należące do jednego z członków organizacji, który zgodził się udostępnić je szamanom na czas Turnieju. Mieli do dyspozycji pięć sypialni, duży salon z kuchnią i dwie łazienki. Właściciel musiał być bardzo bogaty.
                John wylądował w pokoju z Cebinem, Austriakiem, który pełnił w Kolonii funkcję dowódcy oddziału. Był on chyba najbardziej tajemniczą ze wszystkich osób w drużynie, wszystko za sprawą maski, której nie zdejmował nawet do spania. Niewiele się też odzywał, większość czasu spędzając na czytaniu książek w ojczystym języku.
                Zaledwie następnego dnia po ich przylocie, Marco oznajmił im, że będą musieli zmierzyć się z jednym z sędziów Turnieju Szamanów, by zostać oficjalnie jego uczestnikami. Spotkanie miało się odbyć pod wieczór, w specjalnie wyznaczonym miejscu na obrzeżach miasta. I chociaż z pozoru mieli kilka godzin, dotarcie na miejsce zajęło im prawie cały dzień. Dodatkowym utrudnieniem było przetransportowanie broni i komnaty Jeanne. Rzecz jasna żaden z członków X-laws nie narzekał. I tak przebywanie tutaj, tak blisko liderki i możliwość walczenia z nią ramię w ramię był wystarczającą rekompensatą.
                Plac, na którym miała się odbyć walka, należał do jakiejś starej fabryki, obecnie porzuconej i mającej już wkrótce zostać przekształconą w nowoczesny kompleks hoteli. Już na wstępie przywitała ich nieprzyjaźnie wyglądająca tabliczka z dwujęzycznym napisem „Keep out!”. Porf nic sobie z niej jednak nie zrobił i przestrzelił potężną kłódkę, którą założono na bramę.
                Kiedy tylko weszli na główny plac, pojawiła się przed nimi tajemnicza postać, owinięta w indiański pled. Przez założoną na twarz maskę z piórami, ciężko było określić jej płeć, jednak potężna postura, rozmiarem przewyższająca nawet Chrisa, pozwalała przypuszczać, że mają do czynienia z mężczyzną.
- Szamani – odezwał się Indianin, swoim niskim głosem utwierdzając tylko ich domysły. – Jestem Bron, jeden z członków Rady Szamanów, a jednocześnie sędziów Turnieju Szamanów. Przybyłem tu dziś, by sprawdzić, czy jesteście godni uczestniczyć w walkach o tytuł Króla.
                Tuż po tym wprowadzeniu, mężczyzna odrzucił maskę i pled, ukazując się im, jako wielki, umięśniony wojownik o długich, czarnych włosach i groźnym spojrzeniu. Na jego nadgarstkach i kostkach znajdowały się grube bransolety. Przy jednej z nich unosił się wielki duch pająka.
                Jego wygląd nie zrobił jednak wrażenia na Marco, którego uwagę przyciągnęła zupełnie inna kwestia.
- Jak śmiesz wątpić w godność naszej świętej przywódczyni! – Z tymi słowami wyciągnął pistolet i wycelował go w środek klatki piersiowej Brona.
Ten tylko przewrócił wzrokiem i z szybkością, o którą nikt nie posądzałby człowieka tej postury, wyrzucił przed siebie coś małego i jaśniejącego bielą. Marco nie zdążył nawet się cofnąć, kiedy jego broń została owinięta pajęczą siecią. Wystarczył kolejny, drobny ruch sędziego, a pistolet rozpadł się na części, zgnieciony przez pozornie delikatne nitki.
Blondyn z niedowierzaniem spojrzał na szczątki, które trzymał teraz w ręce. Starając się jednak nie ukazywać słabości, odrzucił je niedbale na ziemię, poprawił okulary i wyciągnął zapasową broń z kieszeni.
- Zasady są proste. Walczycie pojedynczo. Osoba, która mnie trafi, zostaje oficjalnie przyjęta do grona uczestników – powiedział sędzia, jak gdyby nic się nie stało.
                Chociaż zadanie wydawało się proste, coś w postawie Indianina i w sposobie, w jaki moment wcześniej pozbawił on Marco oręża, nie pozwalało mu ufać. Szarik zjeżył sierść, warcząc cicho. John uspokoił go ruchem dłoni.
- Kto pierwszy? – spytał Bron takim tonem, jakby próbował poszczuć psa. Zerknął na okularnika, który stał teraz odrobinę dalej niż wcześniej. – Może ty, czterooki?
                Marco zacisnął pięść, ale nie ruszył się w żadną stronę. Jeanne nie odzywała się, ukryta w swojej komnacie. Wszyscy czekali.
                W pewnym momencie John poczuł jak ktoś szturcha go w ramię. Na przód grupy wysforowała się Meene.
- Ja mogę zacząć – zaoferowała się.
- Kobieta? Tyle tchórzy w grupie, że jedyną osobą z jajami jest kobieta? Doprawdy, żałosna z was grupa – prychnął Bron, a jego duch stróż zaczął chichotać. – Ta puszka to pewnie na bandaże, co? Jakby sobie dzieciaczki zrobiły kuku? – dodał, parodiując głos przewrażliwionej staruszki.
- Stul pysk! – krzyknął John odruchowo, nie mogąc dłużej słuchać obelg. Obrażenie Meene i Jeanne było przekroczeniem granicy.
                Wyszedł przy tym nieco naprzód, sięgając ręką po swój granatnik.
- To może ty zaczniesz, Jeżyku? – zaproponował sędzia, przyjmując postawę gotowości do walki.
                Denbat rzucił krótkie spojrzenie w stronę Meene, po czym powziął decyzję i stanął naprzeciw Brona, czekając na sygnał do walki.
- No, już lepiej. Masz dziesięć minut, by mnie trafić.
                John nie czekał już na żadną zachętę. Natychmiast przywołał Raphaela. Uderzyła go jasność, bijąca z postaci jego stróża, którego nie widział w pełnej krasie od ceremonii wyboru.
                Już sam wygląd Arcyducha zrobił wrażenie na Indianinie, który wprowadził ducha pająka do bransolety i wytworzył wokół siebie coś w rodzaju kokonu.
- Widzę, że nie jesteście nowicjuszami. Miła odmiana po kimś, kto nie wiedział nawet, co to furyoku. No ale zobaczymy, co będzie teraz. Tacy strojnisie, z takimi duchami… – stwierdził z niejakim podziwem. – Zobaczymy, czy potrafisz korzystać z tego imponującego ducha.
                Nie musiał powtarzać tego dwa razy. John szybko przeładował granatnik, po czym wprowadził swojego ducha do naboju, namierzając cel.
- Dużo gadasz, wiesz? – mruknął i strzelił, mierząc w nogi sędziego. Nie chciał go zabić.
                Kokon Brona okazał się być jednak znacznie silniejszy niż by się mogło wydawać. Pocisk wystrzelony przez żołnierza tylko uderzył w lepką pajęczynę i odbił się od niej, nie czyniąc nikomu krzywdy.
                To trochę otrzeźwiło Johna. Nie docenił przeciwnika. Zerknął kątem oka na członków drużyny, czując na sobie spojrzenia towarzyszy. W szczególności miał wrażenie, że każdy jego ruch ocenia Meene, z pewnością niezadowolona, że zajął jej miejsce. No i oczywiście Marco. Myśl o zaprezentowaniu przed nim swojej wartości i udowodnieniu, że nadaje się do drużyny, dodała Anglikowi potrzebnej motywacji.
                Kiedy sędzia wystrzelił w jego stronę pajęczą sieć, John odskoczył zręcznie na bok i natychmiast wycelował ponownie, tym razem wkładając w pocisk znacznie więcej energii niż wcześniej.
- Raphael – szepnął, starając się wczuć lepiej w swojego ducha.
                Bron na nowo wytworzył swój kokon i teraz stał spokojnie, czekając i będąc gotowym do odparcia ataku.
                John postanowił wykorzystać sztuczkę, której uczyli się na jednym z niezliczonych treningów w armii. Była to prosta, ale w większości przypadków skuteczna zmyłka.
                Przeniósł w widoczny sposób ciężar ciała na jedną nogę, jakby miał zaraz skoczyć w prawo. Bron odruchowo wzmocnił z tej strony tarczę, odsłaniając prawie całkiem drugi bok.
- Chcesz się tak bawić, Jeżyku? – zaśmiał się Indianin, ale nie było mu dane długo cieszyć się pozorną przewagą, gdyż Denbat odskoczył w drugą stronę, przeturlał się i z pozycji leżącej strzelił, trafiając dokładnie w bransoletę, do której członek Rady Szamanów wprowadził swojego ducha.
                Metalowa obręcz pękła, a kontrola ducha Brona złamała się. Ten przez krótką chwilę spoglądał na swój nadgarstek, jakby nie wierząc w to, co ujrzał. W końcu pokiwał głową i zwrócił się do Anglika:
- Nieźle, całkiem nieźle, Jeżyku. – John przewrócił wzrokiem na to określenie. – Zasłużyłeś na niego.
                Sędzia rzucił w jego stronę dziwne urządzenie z elektronicznym ekranem. Mogłoby przypominać trochę gadżety noszone przez bohaterów filmów science-fiction, gdyby nie fakt, że raczej nie było w stanie wyświetlać hologramowych wiadomości.
- To twój dzwonek wyroczni. Przy jego pomocy będziemy cię informować o nadchodzących pojedynkach i wynikach – wyjaśnił sędzia, po czym spojrzał na członków X-laws, którzy obserwowali walkę z boku.
                John z uśmiechem pomachał dzwonkiem wyroczni do Meene, która wzniosła wzrok do nieba, śmiejąc się cicho.
- To kto następny? – spytał Bron, patrząc wyczekująco. Kanadyjka ewidentnie chciała się zgłosić na ochotnika, jednak Marco powstrzymał ją dłonią.
- Po co następne walki? Widziałeś już, na co nas stać. Każdy z nas może cię pokonać, większość z pewnością znacznie szybciej… - Na te słowa, Marco wyciągnął pistolet i wycelował nim w Brona, uprzednio wprowadzając Michaela do naboju.
                Nie był jednak jedyny, gdyż wszyscy pozostali również utworzyli kontrole ducha i skierowali wyloty luf na sędziego. Członek Rady Szamanów przesunął wzrokiem od pistoletu Marco przez karabin Porfa do potężnej wyrzutni rakiet Chrisa i bazooki Larcha. W jego oczach po raz pierwszy pojawiła się niepewność.
- To wbrew zasadom… - powiedział tylko, cofając się o pół kroku. Morderczy wzrok członków organizacji w połączeniu z naładowaną bronią mógł przerazić.
- Jesteśmy X-laws, Strażnikami Sprawiedliwości, organizacją powołaną do walki z Hao Asakurą. – Nazwisko Ognistego Szamana nie mogło być Indianinowi obce. – Chronią nas nasze Arcyduchy i wspaniała liderka, święta Żelazna Dama Jeanne – powiedział Marco, tonem pełnym wyższości. – Nie musimy nikomu udowadniać naszej godności.
- Esesmani się znaleźli… - powiedział Bron, ale było słychać, że prawdopodobnie dał się przekonać. – Niech wam będzie, SS. Ale nikomu nie wolno wspominać o tej sytuacji, jasne?
                Kiedy Lasso przytaknął z satysfakcją, Bron dał pozostałej grupie dzwonki wyroczni.
- Cieszę się, że rozumiesz naszą misję – podsumował Marco, po czym cała drużyna odwróciła się i odeszła, zostawiając Brona samego na placu starej fabryki.

                Dla członka Rady Szamanów nie byli to jednak ostatni szamani do wypróbowania tego dnia. Jego własny dzwonek wyroczni pokazywał jeszcze jedno nazwisko: Lyserg Diethel.


I to tyle, jeśli chodzi o dzisiejszy rozdział. A teraz ostrzegam, bo to będzie prawdopodobnie jedna z najdłuższych notek od autorki w historii xD
Przede wszystkim, chcę przypomnieć, że język używany przez bohaterów to ich prywatna sprawa i nie oznacza to, że ja wyrażam się tak jak oni.

Właściwie to rozdział miał być już wczoraj, ale dopadło mnie choróbsko i musiałam trochę zmienić swój grafik. Dedykuję go Ginny, która 13 grudnia miała urodziny i prosiła mnie o taki "prezent". Przepraszam Cię, że nieco się spóźniłam :) I mam nadzieję, że nie zabijesz mnie za treść xD

Na blogu TSA wspominałam, że znalazłam dużą motywację do pisania tego opowiadania i obiecałam więcej wyjaśnień tutaj. Sprawa jest bardzo prosta. Zależy mi na jak najszybszym skończeniu "Pod Skrzydłami Aniołów", gdyż mam dość sporo pomysłów na sequel, który opowiadać będzie o losach dzieci bohaterów (Znaczy tych bohaterów, którzy przeżyją. Nic nie obiecuję.) Nie wiem, czy będziecie zainteresowani, ale obiecuję, że dam z siebie wszystko :)

Informuję też od razu, że razem z wcześniej wymienioną Ginny, szykujemy coś specjalnego z okazji Świąt. A co, dowiecie się niebawem :) Mogę Was jednak już teraz zapewnić, że będzie to bożonarodzeniowa komedia z X-lawsowskim akcentem :D

I jeszcze odpowiedzi na komentarze:
Kocineczka: Nie wiem, czemu przyszła Ci na myśl Opacho xD Może miałaś przeczucie, bo pojawiła się później? ;D Co do mojego świetnego stylu pisma, to wierz mi, bazgrzę jak kura pazurem :P
Ginny: Blogger usuwający komentarze jest zły! Dlatego zawsze kopiuję przed publikacją, żeby mieć pewność, że nie przytrafi mi się taka sytuacja. Odnośnie strzały amora, nie tak szybko :D Jeszcze muszą się lepiej poznać. Potem jakaś romantyczna sytuacja i może... ;) | Tak, w mandze to zwykły tatuaż, ale to właśnie on mnie zainspirował, więc w opowiadaniu dostał funkcję specjalną! | I ogółem, cieszę się, że się podobało :)
Elmika: Oficjalnie dostałam cukrzycy przez Twój komentarz. Tak mi słodzisz, że chyba zaraz pójdę po 90% gorzką czekoladę z Wawelu(Wawela?). | Tak, Emma jest OC, ale nie będę się na niej specjalnie skupiać. To historia o Johnie i Meene, jakby nie patrzeć :)
Spokoyoh: Wiedziałam, wiedziałam, że wspomnisz o Niemcach! xD Ten fragment pisałam z myślą o Tobie :D | To były definitywnie najdziwniejsze wybory, jakie kiedykolwiek opisywałam, ale to nie koniec sekciarskich czynów ze strony X-laws! | Cóż, samochody... Pozostawmy to na razie bez komentarza xD Takei coś bierze, nie ma innej opcji. 
Kasumi: Bardzo się cieszę, że polubiłaś Pauli'ego. Naprawdę. | Wszystkie uwagi do Michasia możesz przesyłać na adres arcyduch-michaś@niebiosa.com :D A z Gabrysia nie zrobiłam kobiety, tylko... ukazałam jego kobiecą stronę. To jak Tommy i jego "feminine side" :D | A Szarik leci z nimi, bo tak postanowiłam!

Dziękuję z góry za komentarze i pozdrawiam serdecznie! :*