Arcyduchy
Od momentu
przyjazdu gości, John aż zatęsknił za ściskiem powstałym podczas reorganizacji
siedziby X-laws. Był on jeszcze niczym w porównaniu do ciasnoty, która
zapanowała podczas wizyty przybyszów z zagranicznych filii. Znalezienie miejsca
dla siebie było wręcz niemożliwe, nie wspominając o cichym zakątku do czytania
czy przyjacielskiej rozmowy. Nawet biblioteka, do niedawna użytkowana tylko
przez kilkanaście osób, zapełniła się ludźmi, którym wcale nie chodziło o
książki.
Młodzieniec
wiedział, że nie wszyscy tutaj byli żołnierzami, choć każdy miał styczność z
bronią. Mimo to, nie potrafił zrozumieć, jakim cudem wśród Amerykanów mógł
panować aż taki brak dyscypliny. Z drugiej strony, X-laws z oddziału w Kolonii
byli aż do bólu poważni i nawet idąc do łazienki maszerowali krokiem paradnym.
Większość czasu
spędzał z Szarikiem na dworze, nawet nie próbując zapamiętać imion nowo poznanych
osób. Było ich po prostu za dużo. Jedyne rozmowy z nimi odbywał podczas
posiłków, choć i one ograniczały się zwykle do próśb o podanie przypraw czy
koszyka z pieczywem. Wiele razy jednak przyłapywał się na wypatrywaniu w tłumie
zielonookiej blondynki, którą poznał w Montrealu.
Meene Montgomery wciąż
stanowiła dla niego tajemnicę. Choć pamiętał jej wzrok, kiedy dowiedziała się,
że są członkami X-laws, nigdy nie spodziewałby się ujrzeć jej w białym mundurze
organizacji. Od momentu jej pojawienia się w Birmingham, szukał okazji do
rozmowy. Niestety, jak na złość albo nie mógł jej nigdzie znaleźć, albo była
ona zajęta rozmową z kimś innym. Kiedy John zaczął już powoli tracić nadzieję
na spotkanie z Kanadyjką, los postanowił się do niego uśmiechnąć.
Minął tydzień od
przyjazdu gości, a Johnowi nadal nie udało się znaleźć sposobu na powrót do
swojej codziennej rutyny. Zawsze, kiedy miał coś w planach, okazywało się, że
Marco – lub któryś z dowódców pozostałych siedzib – miał dla niego jakieś
zadanie. Patrząc na swoich współtowarzyszy, miał czasem wrażenie, jakby Lasso
uwziął się tylko na niego i zawsze dawał mu najgorszą robotę. Przypuszczał, że
to trochę wina Szarika. Ale zbyt lubił swojego ulubieńca, by się tym
przejmować.
Było południe i
słońce świeciło dość mocno, tak że wszyscy chodzili w krótkich, letnich
strojach, nie przejmując się mundurami, które były obowiązkowym ubiorem tylko
na wyjazdy lub różnego rodzaju oficjalne spotkania. Na trawiastym terenie
otaczającym budynek zebrało się sporo osób, korzystając z ciepłego, leniwego
dnia.
John przyszedł
tam z psem, chcąc kontynuować uczenie go sztuczek. Do tej pory szczeniakowi
udało się opanować najprostsze komendy, takie jak „siad” czy „waruj”. Jednak
żołnierz miał co do niego ambitniejsze plany.
Wśród grupki osób
z Birmingham odróżnił Pauli’ego, swojego fińskiego przyjaciela, który rozmawiał
z kimś, chwilowo ukrytym za rozłożystym klonem. Zaintrygowany John podszedł
nieco bliżej i zamarł, kiedy zdał sobie sprawę, że ową osobą jest nie kto inny,
jak sama Meene Montgomery.
Przelot z Los
Angeles do Birmingham był bardzo męczący. Oczywiście prywatne samoloty X-laws
zapewniały całkiem niezłe warunki, jednak nie można ich było porównać z wygodnym
łóżkiem i fotelem. Nic dziwnego, że przez pierwsze dni spędzone w Głównej
Siedzibie, Meene była nieco nieprzytomna.
Dzieliła pokój z
dwiema Niemkami, z których jedna każdego wieczora zanosiła się łzami, tęskniąc
za mężem zabitym przez Hao. Druga okropnie chrapała, a jako budzika używała
jodłowania. Kanadyjka nie znała się zbyt dobrze na tego rodzaju muzyce, ale już
po dwóch dniach stwierdziła, że nigdy nie mogłaby mieszkać w Bawarii. Przez
parę pierwszych dni była jeszcze jedna kobieta z Los Angeles, ale jak tylko
zwolniło się miejsce, uciekła do jakichś bliźniaczek z Phoenix.
Z tego też
powodu, panna Montgomery starała się jak najwięcej czasu spędzać poza
przepełnionym budynkiem. Zawsze lubiła przebywać na dworze, więc nie było to
dla niej coś niezwykłego. Nie raz wspominała z uśmiechem czasy, kiedy z kuzynami
wspinali się na drzewa i zbierali kasztany w jednym z montrealskich parków.
Obszary wokół
siedziby w Birmingham były bardzo zadbane. Z tego, co udało się jej dowiedzieć,
opiekowało się nimi małżeństwo, które przez Hao utraciło córkę. Nie byli
żołnierzami, lecz ich wola walki była tak duża, że przyjęto ich do X-laws.
Hao… Za każdym
razem, kiedy blondynka słyszała to imię, czuła w sercu ból, jakby ktoś
rozdrapywał ranę, która i tak nie chce się goić. Do teraz pamiętała chwilę,
kiedy zobaczyła ducha swojego ojca, a ten wyjawił jej powód swojej śmierci. Nie
wahała się ani chwili, od razu porzuciła armię i wyruszyła na poszukiwania.
Usłyszenie o X-laws było dla niej jak światełko nadziei. Dwa miesiące zajęło
jej poszukiwanie o nich jakichś informacji. Sporo podróżowała, licząc, że
gdzieś poza swoim otoczeniem dowie się czegoś więcej o Obrońcach
Sprawiedliwości i ich potężnej liderce. Nigdy nie spodziewała się, że na swoich
bohaterów trafi w rodzinnym mieście. I że tak łatwo przyjdzie jej wstąpić do
oddziału w Kalifornii.
Przez pierwsze
dni rozglądała się za znajomymi twarzami wśród tłumu członków X-laws, jednak
nie mogła nikogo znaleźć. Dopiero po tygodniu udało jej się natrafić na jednego
z żołnierzy, których poznała w Kanadzie. Nie kojarzyła go dobrze, ledwo
pamiętała twarz. Bardziej utknął jej w pamięci przywódca, Marco, a także
młodzieniec z psem. W sumie to właśnie tego młodzieńca, Johna, szukała
najintensywniej. O Lasso dowiedziała się wystarczająco dużo wcześniej, ale
Denbat wydawał się jej najsympatyczniejszy. Słyszała, że kiedy ktoś ratuje
komuś życie, nawiązuje się między nimi dziwna więź. Tak musiało być i w tym
przypadku.
Spotkanie z
Paulim było w sumie przypadkiem, bo natrafili na siebie po prostu spacerując.
Na początku Fin jedynie przepraszał za swoją niezdarność, bardzo się przy tym
jąkając, a dopiero później zorientował się, z kim ma do czynienia.
- Chwila… My… My się już znamy chyba, prawda? – spytał, przyglądając
się jej. Wyglądał bardzo młodo, na nawet młodszego od niej. Zdziwiło ją to, bo
wiedziała, że do X-laws raczej nie przyjmowano dzieci. – Spotkaliśmy się na
misji, w Montrealu znaczy się… Czyż nie?
- Tak, zgadza się – przytaknęła z uśmiechem. – Pan… - nie dokończyła,
spoglądając na niego przepraszająco. Nie miała tak dobrej pamięci do
zagranicznych nazwisk.
- Koskinen. Znaczy na imię mi Pauli… Koskinen to moje… no, tego…
nazwisko znaczy się – wyjąkał i wyciągnął do niej rękę. Uścisnęła ją
serdecznie.
- Miło znowu pana widzieć, panie Koskinen. Jestem Meene Montgomery.
- Pani nazwisko pamiętam – przyznał Pauli, nerwowo przebierając
palcami. – John zbyt dużo o pani wspominał, bym mógł zapomnieć.
„John?” –
pomyślała – „Wspominał mnie?”
Nagle jej uwaga
została rozproszona przez pojawienie się przy niej psa. Poznała go od razu,
mimo że znacznie urósł od ostatniego spotkania. Wciąż miał jednak te same,
zawadiackie uszy i ciemne oczy. Pauli niemalże automatycznie pochylił się i
podrapał zwierzaka między uszami.
- Cześć, Szarik! – zawołał Fin. Dziewczyna domyśliła się, że było to
imię psa. Dosyć dziwne, ale w sumie do niego pasowało. – Gdzie masz Johna, co?
Pies szczeknął i
odbiegł kawałek, tylko po to, by ustawić się przy nodze młodego mężczyzny,
stojącego kawałek dalej i przyglądającego się im.
- Tu jesteś! – zawołał Koskinen i skinął na towarzysza. Jego postawa w
jednej chwili zrobiła się swobodniejsza. Meene przypuszczała, że byli
przyjaciółmi. – Chodź, co tak stoisz? Pamiętasz jeszcze pannę Montgomery?
- Jakże mógłbym zapomnieć. Miło znów pannę widzieć – powiedział z
wyraźnym, brytyjskim akcentem i skłonił się, jak przystało na dżentelmena. Po
raz pierwszy spojrzał też prosto na nią, dzięki czemu mogła zobaczyć jego
niespotykanie ciemnoniebieskie oczy. Nie był jakiś zniewalająco przystojny, ale
z pewnością nie należał też do przeciętniaków.
- Pana również, panie Denbat – odpowiedziała.
Zaczęli normalną
rozmowę. Dwaj mężczyźni pytali ją o to, jak wstąpiła do X-laws i o ogólne
wrażenia odnośnie organizacji. Spytali też, czy miała swoje spotkanie z Jeanne,
na co wyjaśniła im, że wszyscy przyjezdni mieli okazję zobaczyć liderkę tuż po
przybyciu do Birmingham. Wtedy też otrzymali swój znak X-laws. Jej nie był
jakiś duży, a znajdował się na kostce, przez co można go było łatwo pomylić z
subtelnym tatuażem.
Następnie temat
rozmowy zszedł na ich życie w X-laws i na psa. Szarik nie dawał o sobie
zapomnieć, ciągle łasząc się do kogoś z ich trójki. Omówili też kwestię nieco
podejrzanych obiadów, którą jednak zbyli śmiechem. Po raz pierwszy od przybycia
do Anglii, Meene straciła poczucie czasu.
- Turniej się zbliża – powiedział w pewnym momencie John. – Jak
sądzicie, kogo wybiorą?
W jego głosie
słychać było nutę zawziętości. Chciał być jednym z wybrańców, którzy ruszą na
bezpośrednią wojnę z Hao.
- Nie mam pojęcia – odparł Pauli swobodnie. Kanadyjka zauważyła, że
przy obecności przyjaciela czuł się pewniej i nie jąkał się tak, jak zazwyczaj.
– Może jakiś… no wiecie, test albo coś.
- Słyszałam, jak Christine, jedna z dziewcząt z Los Angeles, mówiła o
teście psychologicznym, ale wątpię, by miała rację… - dodała Meene,
przypominając sobie poranną rozmowę przy śniadaniu. – Inni uznali, że będzie
jakieś losowanie.
- Niezależnie, jaką formę to wybierze, możemy mieć pewność, że dowódcą
zostanie Marco – skwitował wszystko Denbat. Blondynka nie mogła powstrzymać
uśmiechu. Już z daleka widać było, że ta dwójka nie pała do siebie większą
sympatią.
Czas mijał, aż
powoli zbliżała się pora obiadu. W Los Angeles codziennie gotował ktoś inny, w
zależności od dyżurów. Miłą odmianą było więc skosztowanie posiłku przygotowywanego
przez prawdziwych kucharzy z Phoenix.
Dokładnie o
trzynastej dał się słyszeć sygnał, inny jednak od tego, który zazwyczaj wzywał
na obiad. Wszyscy przebywający w ogrodzie zwrócili głowy w stronę posiadłości.
Zaledwie kilka sekund później rozbrzmiał głos Marco:
- Wszystkich członków prosi się o stawienie na placu przed wejściem i
ustawienie według jednostek. Spóźnienia będą surowo karane.
Meene zauważyła,
jak John i Pauli wymieniają porozumiewawcze spojrzenia.
- Nadszedł czas, Kevinie – powiedział do siebie Denbat, a wyraz jego
twarzy uległ całkowitej zmianie. Pauli wyprostował się i zacisnął pięści, gotów
do walki.
- Muszę się dostać do drużyny. Dla ciebie, Katri.
Kanadyjka
zrozumiała, że ci ludzie musieli być dla nich niezmiernie ważni, skoro
przywołali ich imię w takim momencie. Pomyślała o duchu swojego ojca. Pomści
jego śmierć. Musi pozostać silna, by mógł być z niej dumny.
Dopiero kiedy
trzysta osób zebrało się na placu przed Główną Siedzibą, John mógł zobaczyć
potęgę, jaką stanowiło X-laws. Wszyscy w śnieżnobiałych mundurach, czekający na
to, co się wydarzy. Od około dwóch minut nikt się nie odzywał. Wszyscy stali na
baczność i tylko ruchem gałek ocznych śledzili czwórkę komendantów ze
wszystkich oddziałów.
Prowadził Marco,
przeszywając wzrokiem wszystkich, którzy choć trochę odbiegali od idealnej
postawy. Na Johnie rzecz jasna zatrzymał wzrok nieco dłużej, świdrując
spojrzeniem siedzącego u jego nóg psa. Szarik szczeknął raz i pomerdał ogonem,
ale wystarczyło podniesienie palca przez dowódcę, by ucichł. John mógł sobie
niemalże wyobrazić, jak blondyn mentalnie warczy na jego pupila i ledwo umiał powstrzymać
się od śmiechu.
Za Marco szedł
komendant jednostki w Kolonii, który miał chyba najbardziej charakterystyczny
wygląd z całej czwórki. Jako jedyny zamiast samej bieli nosił również fiolet. Jego
strój przypominał Johnowi Jokera w kartach. Miał śnieżnobiałą kamizelkę spiętą
szerokim pasem, fioletowe rękawy i bufiaste spodnie oraz wielką czapkę w
biało-fioletowe pasy z jednym piórkiem. Nosił czarną maskę, a zamiast dłoni
miał coś w rodzaju szponów.
Dwaj pozostali,
dowódcy jednostek ze Stanów, byli barczyści i potężni. Zwłaszcza ciemnoskóry
przywódca oddziału w Phoenix wyglądał na takiego, który powaliłby przeciętnego
mężczyznę pstryknięciem palca. Ich imiona, w przeciwieństwie do Jokera, młodemu
Anglikowi udało się poznać. Larch Dirac z Los Angeles przyjmował Meene do
X-laws (a przynajmniej tak im opowiadała). Drugi mężczyzna nazywał się Chris
Venstar i, z tego, co było widać, musiał utracić nogi w jakimś wypadku (bardzo
możliwe, że przez Hao). Zamiast nich miał wielkie, żelazne protezy, które
wyglądały na bardzo ciężkie.
Sprawdzanie
obecności trwało i trwało, a John nie mógł pozbyć się narastającego
podekscytowania. Już za chwilę dowiedzą się, kto wyruszy na Turniej. Zostanie
ogłoszona oficjalna drużyna, składająca się z ośmiu członków i liderki.
A propos liderki,
właśnie w tym momencie przybyli czterej mężczyźni, ciągnąc za sobą żelazną
kryjówkę Iron Maiden Jeanne. Kiedy ustawili ją na środku prowizorycznego
podestu, wszyscy skłonili się, oddając hołd przywódczyni. Jako pierwszy po paru
chwilach wstał Marco, biorąc do ręki mikrofon. Jednocześnie, utworzył kontrolę
ducha, co wywołało w większości X-laws ogromny zachwyt. Tylko nieliczni mieli
okazję zobaczyć Michaela w swojej pełnej krasie.
- Strażnicy Sprawiedliwości! – zaczął Marco. – Nadszedł wreszcie czas
wybrania drużyny. Nasza wspaniała przywódczyni miała wizję, że właśnie dziś
ukaże się Gwiazda Przeznaczenia. Oznacza to również, że niebiosa wybiorą dziś
swoich przedstawicieli, którzy ruszą na wojnę z Hao.
Marco zamilkł,
pozwalając swoim słowom wybrzmieć. Wszyscy wpatrywali się w niego, czekając na
następne słowa. John także, nie mogąc się powstrzymać. W jaki sposób niebiosa
mają wybrać szczęśliwców?
Ledwo to
pomyślał, kiedy usłyszał cichy szloch, nie tak daleko od siebie. Stał prawie na
skraju drużyny z Birmingham, dlatego mógł kątem oka zobaczyć członków z
Phoenix. Wśród nich znajdowała się ciemnoskóra, młoda dziewczyna, opierająca
się o nieco wyższego chłopaka i płacząca w jego ramię. Nawet stąd Denbat mógł
usłyszeć jej szlochanie: „Ja nie chcę, Rob, ja się boję…”
„Nie jest
żołnierką” – stwierdził, zastanawiając się, co w takim razie robiła w X-laws.
Prawdopodobnie przybyła tu wraz z chłopakiem.
Niedane mu było
zbyt długo zastanawiać się nad losami dziewczyny, gdyż w tym momencie odezwała
się Jeanne:
- Najmilsi! Nadeszła dla nas radosna chwila, na którą oczekiwaliśmy od
dawna. Wreszcie mamy okazję wyruszyć przeciwko Hao. I same niebiosa są chętne
nam pomóc! – Zrobiła krótką przerwę. – Pozwólcie więc, niechaj rozpocznie się
ceremonia!
Michael wystrzelił
w powietrze pocisk foryoku, zupełnie jakby dawał sygnał do rozpoczęcia wyścigu.
- Każda osoba, której znak X-laws rozświetli się złotem, będzie uznana
za przedstawiciela – wyjaśniła jeszcze Jeanne, po czym zamilkła. Zaledwie
moment później z jej żelaznej komnaty wystrzeliły promienie niezwykle jasnego
światła. Drzwi narzędzia tortur otworzyły się, a liderka, w nietypowym stroju,
mającym chyba przypominać o jej umartwianiu się, wzbiła się w powietrze. W ręce
trzymała dziwny przedmiot, coś w rodzaju różdżki.
Wyglądała jak
anioł, z zamkniętymi oczami i srebrnymi włosami, rozwianymi wokół jej postaci.
Wzniosła różdżkę wyżej, po czym nagle, z ogromną prędkością zanurkowała i
uderzyła nią o ziemię. Rozległ się huk, a wszystkich oślepiło złote światło,
które zniknęło tak nagle, jak się pojawiło. Na ziemi pojawiła się złota
strzałka. Marco, który do tej pory stał na ramieniu Michaela, krzyknął i
chwycił się za plecy. Jego kontrola ducha złamała się, a on sam upadł na
ziemię. Uratował go jednak duch stróż, stawiając łagodnie na ziemi i stając za
nim, jak milczący gwardzista. Jeszcze przez moment Lasso oddychał ciężko, po
chwili jednak wyprostował się i z dumą spojrzał na pozostałych. Było jasne –
został pierwszym wybranym. (A przy okazji, potwierdziły się pogłoski, jakoby
miał swój znak na plecach.)
- Marco Lasso – powiedziała liderka – gratuluję przyjęcia do drużyny. –
Włoch skłonił się i stanął nieruchomo ze swoim stróżem za plecami.
Następnie Jeanne
powtórzyła swój rytuał. Po raz kolejny rozległ się huk i błysk, jednak tym
razem wydarzyło się coś jeszcze. Choć John musiał zamknąć oczy, miał wrażenie,
że nawet przez to widział spadającą gwiazdę. I to gwiazdę spadającą prosto na
nich.
Kiedy wreszcie
mógł bez obaw się rozejrzeć, zdał sobie sprawę, że na podium stoi jeszcze jeden
Arcyduch, podobny nieco do Michaela, jednak znacznie potężniejszy. Na podium
przed nim stał Larch Dirac, trzymając się za pierś, jakby paliła go żywym
ogniem. Ból musiał jednak szybko minąć, bo wyprostował się i dumnie stanął obok
Marco, ze swoim nowym stróżem za plecami.
- Larchu Diracu, gratuluję przyjęcia do drużyny – powtórzyła się
Jeanne, po czym dodała jeszcze: - Poznaj Uriela, twojego nowego opiekuna,
zesłanego ci z niebios.
Żołnierz skłonił
się przywódczyni, po czym z dumą spojrzał na czekających na wybór X-laws.
- Mnie, wybierz mnie… - szeptał pod nosem Pauli. John także pragnął znaleźć
się w grupie szczęśliwców, jeszcze bardziej zachęcony widokiem imponującego Arcyducha.
Zarazem jednak modlił się w duchu, by nie została wybrana dziewczyna z Phoenix,
która wyglądała na szczerze przerażoną, w przeciwieństwie do jej chłopaka,
który w świetlistą postać wpatrywał się jak urzeczony.
Rytuał powtórzył
się jeszcze dwa razy, a do turniejowego składu dołączyli dwaj pozostali
przywódcy jednostek. Chris Venstar otrzymał za stróża Metatrona, który po
części przypominał barczystego żołnierza w budowie ciała. Cebin Mendel, gdyż
tak nazywał się naprawdę Joker, został uhonorowany partnerstwem Arcyducha Remiela,
który wyglądem przypominał trochę mechaniczną modliszkę.
Skoro wszyscy
przywódcy zostali już wybrani, nadal pozostawała czwórka, która zostanie
dołączona do drużyny. Nagle nadzieja w sercu Johna wzrosła. Był tak pochłonięty
spoglądaniem na ceremonię, że nie zauważył, ze każdorazowe uderzenie Jeanne o
ziemię różdżką, rysuje w niej symbol X-laws. Jak na razie nakreślone zostały
dwie skrzyżowane, dwustronne strzały.
Pierwszym
nie-dowódcą przyjętym do zespołu był Porf Griffith z Birmingham. John rozpoznał
w nim człowieka, którego spotkał tuż po śmierci Kevina. Wtedy wydawał się mu on
nieco przerażający. Teraz, kiedy trzymał się ręką za tył głowy, na którym lśnił
złotem symbol X-laws, mógł czuć tylko zazdrość. Skoro wybrano kogoś z
Birmingham, jego szanse zmalały niemalże do zera. Gładko ogolony mężczyzna
otrzymał Arcyducha Sariela, który posiadał najbardziej imponujące skrzydła ze
wszystkich dotychczasowych stróżów.
Jeanne raz
jeszcze powtórzyła rytuał, a na ziemi pojawiła się litera „A”. Teraz już
wszyscy czekali na piekący ból oznajmujący, że mogą wstąpić do elitarnej
jednostki. W momencie, kiedy John zdał sobie sprawę, że i tym razem nic z tego,
usłyszał niewiarygodnie głośny krzyk, pochodzący od jakiejś kobiety. Odwrócił
się i z przerażeniem stwierdził, że ciemnoskóra dziewczyna z Phoenix kurczowo
trzyma się za nadgarstek, a z jej oczu płyną łzy.
- Niee! – krzyczała zrozpaczona, kiedy jej chłopak bezskutecznie
próbował ją uspokoić. – Ja nie chcę!
Padła na ziemię i
zaniosła się szlochem. Wszyscy zwrócili się w jej stronę, a kilkudziesięciu
członków od razu zaproponowało, że to oni zastąpią przerażoną członkinię
organizacji.
Jeanne była
jednak nieugięta. Na podium pojawił się już kolejny Arcyduch, niezwykle smukły
i pozornie delikatny. Zbliżył się do płaczącej dziewczyny i uniósł ją,
odrywając od chłopaka, by po chwili postawić na podium. Jakimś cudem, mulatce
udało się opanować. Wciąż jednak ze strachem i łzami w oczach, wpatrywała się w
miejsce, gdzie stał jej bezradny ukochany.
- Emmo Miller, gratuluję przyjęcia do drużyny – powiedziała Jeanne, co
było w pewnym sensie okrutne. – Poznaj Zelela, twojego nowego opiekuna
zesłanego ci z niebios.
Pauli zacisnął
pięści. Widać było, że jest wściekły.
- Przecież powiedziała, że nie chce… - mruknął Fin. John nie odzywał
się, nie wiedząc, co powiedzieć. Szarik siedział, napięty jak struna.
Pozostały nadal
dwa miejsca wśród reprezentantów. Ludzi, którzy będą ryzykować życie dla
wyższego dobra. Ludzi, którzy prawdopodobnie nie przeżyją tej wojny. Teraz,
patrząc na przerażoną twarz Emmy, John mógł myśleć tylko o jednym: do drużyny
nie może się dostać Pauli. Choć znał go tak krótko, czuł, że nie byłby w stanie
siedzieć spokojnie w siedzibie, kiedy ten narażałby życie. Od razu skarcił się
w duchu za te myśli. Przecież przyrzekł sobie, że nie przywiąże się do nikogo
dopóki Hao będzie żyć. Śmierć towarzyszy jest normalna na wojnie.
Rozmyślania
pochłonęły go tak bardzo, że nie zauważył nawet, kiedy Jeanne powtórzyła swój
rytuał. Zdał sobie z tego sprawę dopiero, kiedy przerażający ból przeszył jego
ramię w miejscu, gdzie znajdował się symbol X-laws. Nie wierząc, podwinął rękaw
i ujrzał lśniące złotem krawędzie znaku.
Jak w transie
zbliżył się do podium, nie zauważając Pauli’ego, który przyglądał mu się z
niedowierzaniem. Jego oczy skierowane były tylko na piękną postać Arcyducha na
niewysokim podeście. Był imponujący, o wielkich skrzydłach i kolcach na końcu
ramion.
John nie potrafił
uwierzyć w swoje szczęście. Wyruszy na wojnę z Hao, pomści przyjaciela, który
był dla niego jak brat. A to wszystko u boku tak pięknego stróża jak ten.
Ustawił się na podium obok Emmy i spojrzał na tłum zazdrosnych X-laws. Do jego
uszu doszło też przekleństwo rzucone przez Marco. Uśmiechnął się z jeszcze
większą satysfakcją.
- Johnie Denbacie, gratuluję przyjęcia do drużyny. Poznaj, oto
Raphael, twój nowy stróż zesłany ci z niebios.
„Raphael” –
pomyślał John, wciąż czując się jak w transie. Skłonił się Jeanne i postarał
odnaleźć w tłumie Pauli’ego. Ich spojrzania spotkały się na krótki moment,
jednak Fin szybko opuścił wzrok. Denbat poczuł, jak jego radość nieco opadła.
Pamiętał do teraz wyraz twarzy Pauli’ego, kiedy ten prosił Jeanne o łaskę i
przyłączenie go do drużyny.
Nagle, z
rozmyślań oderwało go pojawienie się ostatniego Arcyducha. Różnił się on od innych,
posiadając najbardziej… kobiecą formę, jeśli można tak powiedzieć. Miał głowę i
tarczę w kształcie serca oraz niezwykle kształtne skrzydła.
Urzeczony
wyglądem ostatniego ze stróżów, nie zauważył, kto został wybrany ostatnim
przedstawicielem. Dopiero, kiedy obok niego ustawiła się blondwłosa postać, zastygł
w bezruchu, zszokowany. Czuł się jak zahipnotyzowany, kiedy Jeanne wygłosiła po
raz ostatni:
- Meene Montgomery, gratuluję przyjęcia do drużyny. A oto Gabriel…
Jeszcze tego
samego wieczora, wszyscy szamani świata spoglądali w niebo z wyczekiwaniem.
Pojawiła się
dokładnie o północy: Gwiazda Przeznaczenia. Gwiazda, od której oficjalnie
rozpoczął się Wielki Turniej Szamanów.
- Czy to już, mistrzu Hao? – spytała mała Opacho, zmęczona
wyczekiwaniem do tak późnej godziny. Czternastolatek, który siedział obok niej
w długiej pelerynie koloru kości słoniowej tylko się uśmiechnął.
- Tak, Opacho. Już czas dla mnie, bym został Królem.
Witam wszystkich po przerwie :)
Tak, wiem, że była długa, ale wierzcie mi, starałam się jak tylko się dało. I, o dziwo, muszę powiedzieć, że jestem zadowolona z tego rozdziału. No, przynajmniej z drugiej części, którą planowałam jeszcze długo przed powstaniem tego bloga.
Nie mam w sumie wiele do powiedzenia sama od siebie, ale - tak jak wspomniałam już na blogu Two Souls Asakura - mam zamiar odpowiadać na Wasze pytania, które zadaliście w komentarzach.
Kocineczko: Masz rację, zbieżność imion była przypadkowa :) Mam nadzieję, że Cię to nie obraziło.
Spokoyoh: Jak zwykle, dziękuję za długaśny komentarz :D Co to "penta..." - zostanie do wyjaśnione w przyszłości.
Kasumi: Przepraszam Cię, ale niestety w tym opowiadaniu niezmiernie ciężko mi zawrzeć obowiązkowe elementy :(
Kochająca Żelki: Uwielbiam Twój nick! I dziękuję za komentarz :)
Elmiko: Słodzisz mi w tym komentarzu tak, że chyba dostanę cukrzycy :D Cieszę się, że podoba Ci się historia X-laws.
Ginny Kurogane: My już się dogadałyśmy, ale chcę Ci podziękować, bo to dzięki Tobie znajdują się tu teraz te odpowiedzi, a ja miałam wenę na pisanie ^^
I to chyba tyle, następny rozdział na TSA :)
Fanów Darów Anioła zapraszam na mój profil na ff.net :D
Pozdrawiam! :*