sobota, 24 maja 2014

Rozdział II


Na przedmieściach Montrealu

                John zawsze uwielbiał latać samolotami. Odkąd jako dziecko poleciał z rodzicami do Egiptu, podniebne podróże stały się jego ulubioną częścią wszystkich zagranicznych wyjazdów. Wstępując do wojska zastanawiał się nawet nad lotnictwem, jednak po długim namyśle elitarne oddziały lądowe okazały się silniejszą pokusą.
                Siedział teraz na fotelu i obserwował chmury za oknem. To niesamowite wrażenie, że jest się ponad nimi, przyprawiało go o dziwną melancholię. Nie sypiał w samolotach, zbyt szkoda było mu czasu spędzonego w powietrzu. Większość lotu poświęcał za to na rozmyślania lub też rozmawianie z sąsiadami, o ile oczywiście ci byli do tego skłonni.
                Tym razem na misję wybierał się w towarzystwie dwóch członków X-laws: Marco, który miał zarezerwowane miejsce z przodu, oraz siedzącego tuż obok Pauli’ego. Żołnierz nie wiedział zbyt wiele o swoim partnerze. Jego wygląd – niezwykle jasne blond włosy i szare oczy – mógłby wskazywać na skandynawskie korzenie. Był niewysoki i nie aż tak muskularny jak większość członków organizacji. Siedział lekko zgarbiony, od momentu wylotu nieustannie grając w snake’a na przenośnej konsoli. Duże okulary z czerwoną oprawką opadły mu na sam czubek nosa. Wyglądał przez to bardzo młodo, prawie jak nastolatek, żeby nie powiedzieć – dzieciak.
- Niech to – mruknął pod nosem Pauli, chyba nawet nie zdając sobie z tego sprawy. John oderwał się od okna i spojrzał na niego pytająco:
- Coś się stało? – spytał.
- Co? Och, nic takiego, sorry. – Chłopak uśmiechnął się zmieszany. – Zjadłem swój ogon. – Gdy zdał sobie sprawę, jak dziwnie to zabrzmiało, zaczął się nerwowo tłumaczyć: - To znaczy nie ja, tylko mój wąż zjadł… i nie mój, tylko... no, swój ogon.
- W porządku, rozumiem. – John uśmiechnął się również, rozbawiony reakcją towarzysza. Ten odłożył konsolę do plecaka i wyciągnął rękę do Denbata.
- Pauli Reijo Koskinen. Chyba jeszcze nie mieliśmy okazji się… no tak sobie bezpośrednio przedstawić.
                Wyższy z mężczyzn uścisnął jego dłoń.
- John Denbat. Pochodzisz ze Skandynawii? – zagadnął.
- Tak, jestem z Lahti… Czyli z Finlandii. Osiem lat temu przyjechałem tu… to znaczy do Anglii z narzeczoną. – Jego głos posmutniał przy ostatnim słowie, a John zastanowił się, ile lat musiał mieć jego towarzysz zaręczając się. Czternaście? Piętnaście? – Chcieliśmy się pobrać i, no wiesz, zamieszkać razem i w ogóle… Ale dwa lata temu w miejscu, gdzie pracowała, pojawił się Hao. Zabił Katri i kilku jej współpracowników. A oni nie zrobili nic złego! Byli akurat w lesie i pilnowali wycinki drzew… Wiesz, jakaś firma dostała zgodę na konkretną ilość i oni mieli sprawdzić, czy nie zetną więcej… Niczym nie zawiniła…
                John położył dłoń na ramieniu Fina, rozumiejąc jego ból. A może wydawało mu się tylko, że rozumie? Kevin był jego najlepszym przyjacielem, bliższym nawet niż brat. Ale przecież obaj wiedzieli, że wystawiają się na niebezpieczeństwo wstępując do wojska. Jak straszną tragedią musi być utrata osoby, w związku z którą ma się tyle planów na przyszłość? Osoby, w której było się zakochanym?
- Och, przepraszam, że się tak rozkleiłem – Pauli zdjął okulary i palcem starł łzę z kącika oka. – To może… No wiesz, teraz ty coś opowiesz o sobie?
                Rozmawiali jeszcze długo, wzajemnie wyjaśniając sobie swoje powody przystąpienia do X-laws. John ze zdumieniem przyjął wiadomość, że Koskinen jest od niego starszy, i to o pięć lat. Dowiedział się też, że Fin w wojsku zajmował się służbą wywiadowczą. To samo zajęcie otrzymał również wśród Strażników Sprawiedliwości (jak określał ich czasem Marco).
                Tragedia związana ze śmiercią ukochanej naprawdę miała na niego ogromny wpływ. Widząc tak wielki żal w oczach kolegi, John postanowił sobie solennie, że nie zakocha się zanim Hao nie zostanie zgładzony. Już raz stracił ważną dla siebie osobę. Nie wyobrażał sobie czuć takiego bólu jeszcze raz.
                Gdy wylądowali wreszcie na lotnisku w Montrealu, była pora lunchu. Wszystkie kawiarenki i bary wręcz zapchane były klientami, a znalezienie wolnego stolika graniczyło z cudem. Na zewnątrz prószył lekki śnieg, elektroniczny termometr na ścianie pokazywał temperaturę około trzech stopni Celsjusza.
                Po całym zamieszaniu związanym z odebraniem bagaży (John przez długi czas główkował, jakim cudem udało im się przewieźć samolotem aż tyle sztuk broni palnej i nabojów), trzech członków X-laws opuściło lotnisko i udało się na obrzeża miasta. Znaleźli się na osiedlu, gdzie praktycznie wszystkie domki zbudowano w identycznym stylu. Marco zajrzał do swojego notatnika, lekko mrużąc oczy, gdy przyglądał się poszczególnym numerom budynków. Jego okulary zaparowały, więc przetarł je przy pomocy śnieżnobiałej chusteczki z czerwonym logo X-laws. John słyszał już plotki o tym, że ich przywódca miał nawet bokserki z tym wzorem. Osobiście wolał tego nie sprawdzać.
Gdy Marco wreszcie odnalazł poszukiwany numer, zwrócił się do towarzyszy:
- Udam się teraz do naszego kanadyjskiego łącznika, który jednak za wszelką cenę pragnie zachować jak największą anonimowość. Poczekajcie tu na mnie, wrócę niedługo.
                Jak powiedział, tak zrobił, toteż John i Pauli skierowali się w stronę małej kawiarenki, nie chcąc spędzić najbliższego czasu na mrozie. Mieli właśnie wejść do środka, gdy uwagę Anglika przykuła postać idąca przeciwną stroną ulicy. Ubrany w grubą, brązową kurtkę mężczyzna niósł ze sobą dość duży, ruszający się worek. Jegomość kierował się w stronę bocznej uliczki, złorzecząc pod nosem.
- Wiesz Pauli… Chyba dołączę do ciebie za chwilę – powiedział John i szybko zmienił kierunek marszu. Fin nic na to nie powiedział, a jedynie skinął głową i wszedł do kawiarni.
                Były żołnierz S.A.S Forces szedł powoli za podejrzanym mężczyzną, coraz bardziej utwierdzając się w przekonaniu, że w jego worku znajduje się coś żywego. Niezależnie, co to było, nie podobało mu się zachowanie mężczyzny. Wyglądał, jakby coś knuł.
                Doszedł za Kanadyjczykiem do wielkiego kontenera na odpady. Przez wiatr, który szumiał między budynkami, mężczyzna nie zauważył, że jest śledzony. Rozejrzał się tylko, tak naprawdę nie przywiązując do tego zbytniej uwagi, i zamaszystym ruchem wrzucił do śmietnika worek, który… zaszczekał?!
- Ej, stój! – krzyknął do niego John, wychodząc zza sterty skrzyń po owocach.
                Mężczyzna prawdopodobnie nie znał angielskiego, jednak nie trzeba było wielkich zdolności lingwistycznych, by zrozumieć przekaz. Spojrzał tylko z zaskoczeniem i strachem na postawną postać w śnieżnobiałym mundurze i rzucił się do ucieczki.
                Z początku John pobiegł za nim, jednak gdy mijał kontener, znów do jego uszu dobiegło szczekanie. Zatrzymał się, zdając sobie sprawę, że wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę niekoniecznie musi się spodobać tutejszej policji. A ostatnim, o czym marzył Denbat, były kłopoty z kanadyjskim prawem.
                Na szczęście lub nieszczęście, śmietnik był prawie pełny i worek nie znajdował się głęboko. Żołnierz bez problemu mógł wyciągnąć go ręką. Chociaż to nie okazało się proste. Zawartość, a raczej znajdujący się wewnątrz zwierzak musiał swoje ważyć, a nie okazywał wielkich chęci do współpracy.
                John ostrożnie położył worek na ziemi i rozwiązał go. Po chwili wychyliła się z niego puszysta kulka z wielkimi, błyszczącymi oczami. Mały owczarek niemiecki nie mógł mieć więcej niż parę miesięcy. Wyczuwając zapach obcej osoby, z początku nie wydawał się zbyt ufny. Denbat, który miał w dzieciństwie styczność z psami, pozostał cierpliwy i pozwolił się spokojnie obwąchać. Szczeniakowi najwyraźniej spodobało się to, co zastał, gdyż szczeknął kilka razy i pomachał krótkim ogonkiem.
- Cześć, mały – powiedział John do pieska i ostrożnie pogłaskał zwierzaka po głowie. Ten przyjął pieszczotę z prawdziwą lubością, jakby wyczuwając, że nic mu już nie grozi. Był brudny, ale na szczęście nie miał żadnych urazów.  Denbat nie mógł uwierzyć, że ktoś mógłby chcieć pozbyć się tak ładnego psiaka. „Ludzie bywają okrutni” – pomyślał, nadal drapiąc zwierzaka za uszami. 
                Śnieg znów zaczął padać mocniej, toteż żołnierz uznał, że nie najlepszym pomysłem jest pozostanie na dworze. Gdyby miał taką możliwość, zadzwoniłby chociaż do schroniska albo po jakiegoś weterynarza, jednak w tej sytuacji nie było to takie łatwe. Znał dość dobrze francuski, musiał go opanować wstępując do armii, jednak nigdy nie czuł się w nim swobodnie. Na myśl o tym, że miałby rozmawiać z weterynarzem, który z pewnością używałby fachowych, medycznych terminów, stracił wszelką motywację, by to zrobić.
- Ech… Przykro mi, psiaku, ale chyba będę musiał cię tu zostawić… - powiedział niezbyt zadowolony i ostatni raz podrapał szczeniaka za uszami.
                Zaraz potem wstał i ruszył w drogę powrotną. Miał nadzieję, że piesek przetrwa, a jakaś kanadyjska rodzina zaopiekuje się nim należycie. Przy wejściu do kawiarenki zastał już Pauli’ego i Marco, z czego drugi z mężczyzn patrzył na niego z wyjątkowym niezadowoleniem. Wszyscy członkowie X-laws wiedzieli, że nie toleruje spóźnień.
- Jakieś wyjaśnienie? – spytał tylko z westchnieniem.
                Zamiast Anglika odpowiedziało mu jednak głośne szczeknięcie. Cała trójka X-laws spojrzała w dół na psiaka, który przysiadł między nimi i radośnie merdał ogonem.
- Denbat… - Głos Marco wskazywał na to, że mężczyzna ledwo nad sobą panował. – Powiesz mi, co to jest?
- Cóż… - John zrobił minę filozofa. – Zakładałbym, że pies.
- Pokusiłbym się też o teorię, iż jest to owczarek niemiecki – dodał równie naukowym tonem Pauli, jednak na jedno spojrzenie Marco, zreflektował się: - Znaczy… Jakby tu kogoś interesowała moja… no, tego, opinia…
- Nie interesuje – powiedział stanowczo Marco, nachylając się nad Finem. Tuż po tym poprawił okulary i podniósł wzrok na Johna. – Widzę, że to pies. Pytanie, co on tu robi. – Zrobił krótką przerwę, ale szybko dodał jeszcze: - I jeśli odpowiesz, że siedzi, to uroczyście przysięgam, że cię powieszę.
- Uratowałem go przed niechybną śmiercią w worku na śmieci – powiedział spokojnie John, chociaż w głębi duszy zaczął się poważnie zastanawiać, co pocznie z nowym pupilem. Piesek był uroczy i wszystko wskazywało na to, że wybrał sobie Denbata na swojego nowego pana.
                Marco wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, jednak z tego zrezygnował. Zapanowała między nimi cisza.
- To… jakie wieści od naszego konsultan… to znaczy informatora? – zapytał wreszcie Pauli.
                Marco rzucił krótkie spojrzenie niewysokiemu blondynowi i odpowiedział:
- Z tego, co wiemy, Hao był widziany w tej okolicy zaledwie dwa dni temu. Nasz informator zapewnia, że Asakura werbuje tu nowych wyznawców. Ponoć… - Urwał nagle, patrząc na coś na niebie. John i Pauli odwrócili się i zobaczyli gęstą chmurę ciemnego dymu. Denbatowi na ten widok przypomniały się płonące koszary.
                Nie potrzebowali rozkazu, by wiedzieć, co robić. Cała trójka pobiegła w kierunku dymu. Po drodze rozchlapywali pod butami mokry śnieg, brudząc jasne spodnie swoich mundurów. Pozostawili za sobą osiedle identycznych domków i dotarli do zaśnieżonego, ogrodzonego płotem pola. Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej znajdował się płonący budynek. Tabliczka na bramce głosiła, iż była to siedziba firmy produkującej kosmetyki. W obecnej sytuacji – raczej była siedziba.
                Sam dom otoczony był gęstym, ciemnym dymem. Spośród grupki drzew z boku ogrodu dobiegały strzały. Członkowie X-laws najwidoczniej trafili w sam środek walki.
                Marco natychmiast wykonał kontrolę ducha ze swoim stróżem Michaelem. Wielki, biały arcyduch uniósł całą trójkę na wysokość kilku metrów. W rękach trzymał wielki pistolet, wycelowany w budynek. Z tej wysokości John dostrzegł wśród dymu kilka postaci.
- Uczniowie Hao Asakury! Poddajcie się, albo wszyscy zginiecie! – krzyknął Lasso, jednak poprzez otaczający ich hałas, nikt go nie usłyszał.
                Wtem, w ich stronę poleciała wielka kula furyoku. Michael obronił się przed nią, jednak na moment stracił przy tym równowagę, zrzucając z siebie Johna. Młodzieniec usłyszał, jak Pauli wykrzykuje jego imię. Przeleciał kilka ładnych metrów i upadł w śnieg niedaleko grupki drzew. Starł z twarzy piekące kryształki lodu i spojrzał znów na budynek. W jego kierunku ktoś szedł. Ktoś w czarnym palcie i charakterystycznym kapeluszu pastora celował prosto w niego z pistoletu. John szukał jakiejkolwiek broni w zasięgu ręki, jednak jego granatnik leżał w śniegu parę metrów dalej. Nie miał szans dobiec tam i uniknąć postrzelenia.
- Stój! – krzyknął Marco. Michael celował prosto w pastora.
- Och, kogo ja tu widzę… - Kapłan odwrócił się w stronę Marco, wciąż jednak celując w leżącego w śniegu żołnierza.
                Broń trzymana przez arcyducha zadrżała, jakby jej właściciel wahał się, czy strzelić. Michael odwrócił się nagle w stronę domu i na wyraźny rozkaz swojego szamana, zbliżył się do płonącego budynku, ignorując mężczyznę w czerni. John nie rozumiał, co się dzieje. Słyszał już, że ich przywódca jest bezwzględny, jeśli chodzi o atakowanie wyznawców Hao.
- Tak myślałem – mruknął tymczasem do siebie pastor i skierował się znów ku Denbatowi.
                W tej chwili, kiedy młodzieniec był już prawie pewien, że dołączy do Kevina w świecie duchów, jakaś postać wybiegła z zagajnika i, robiąc szybki przewrót, ustawiła się tuż przed nim, strzelając do ucznia Hao. Nie była to jednak zwykła kula, a raczej silnie zbite furyoku, które trafiło w pierś pastora. Ten upadł zaskoczony, w tym samym momencie znikając w płomieniach. Nie spalił się jednak, lecz po prostu zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu.
- Niech to. Uciekli… - powiedział po francusku jego wybawiciel. Odwrócił się w stronę Johna z zdjął czapkę i kominiarkę z głowy. John niemalże zaniemówił, kiedy jego oczom ukazała się twarz niewiele młodszej od niego dziewczyny. – W porządku?
                Zamiast odpowiedzieć, Denbat skoczył na nią, spychając w śnieg. Tuż nad ich głowami przeleciała kula z furyoku. Młodzieniec podniósł wzrok, widząc dwoje kolejnych szamanów, przypuszczalnie innych uczniów Hao. Nie musiał się ich jednak obawiać, gdyż zaraz później zaatakował ich Michael, kontrolowany przez Marco.
                Potężny atak ze strony X-laws zaskoczył dwóch sługusów Asakury. Jednemu z nich udało się stworzyć słabą tarczę, jednak drugi nie miał tyle szczęścia i padł martwy na ziemię.
- Mistrz Hao wam tego nie daruje! – wykrzyknął potężnie zbudowany, ciemnoskóry mężczyzna. – Spłoniecie wszyscy, a my powstaniemy z waszych prochów, tworząc Królestwo Szama… - Nie skończył, gdyż w trakcie przemowy powalił go kolejny pocisk wystrzelony przez Michaela.
                Pochłonięty obserwowaniem walki, Denbat niemalże zapomniał o leżącej pod nim dziewczynie. Szybko zreflektował się i pomógł jej wstać. Oboje byli cali od śniegu, a ich nosy i policzki zabarwiły się na czerwono od zimna.
- Dziękuję za ratunek – powiedziała, tym razem po angielsku. Obejrzała się na miejsce, gdzie leżały ciała zabitych. Marco i Pauli stali nad nimi i o czymś ze sobą rozmawiali. Walka skończona.
- To ja dziękuję – odparł i skłonił się jej lekko.
                Nie rozmawiali więcej, a młodzieniec zbliżył się do pozostałych dwóch X-laws.
- …na pewno on. Nasz łącznik wspominał, że często szukał okazji do bójki. – Pauli’emu udało się już zidentyfikować uczniów Hao. Jeden z nich miał już całkiem sporą teczkę na swój temat w kwaterze głównej, drugi musiał przyłączyć się dopiero w Kanadzie lub też nie pokazywać się nikomu wcześniej.
                Marco słuchał relacji swojego podwładnego z uwagą, nie spuszczając wzroku z leżących w śniegu ciał. W pewnym momencie dostrzegł Johna i spytał go:
- W porządku?
                Anglik skinął głową. Miał szczęście, że upadek z takiej wysokości nie skończył się jakimś złamaniem.
- Co o nich wiemy? – spytał towarzyszy.
- Ten tutaj – Pauli wskazał na szamana, któremu udało się za pierwszym razem wytworzyć tarczę – dołączył do Hao w Meksyku, jakieś dwa miesiące temu. Nazywał się… - Zerknął do swoich notatek – Luciano Sorriso. Lat trzydzieści pięć. Od dziecka traktowany jako osoba ze schizofrenią. – Fin ewidentnie był w swoim żywiole. Ton jego głosu był profesjonalny, bez żadnego jąkania się. – O tym drugim nie wiemy zbyt wiele. Nasz łącznik wspominał tylko, że koło Hao kręciło się kilku miejscowych rzezimieszków, z czego jeden wykazywał zdolności widzenia duchów. Nazywał się Dennis Wallace.
                John chciał spytać jeszcze o parę spraw, kiedy usłyszał za sobą szczekanie. Odwrócił się i zobaczył żołnierkę, która drapała za uszami jego owczarka. Napotykając wzrok młodzieńca wstała i podeszła bliżej. Piesek przytruchtał za nią i usadowił się przy nodze Anglika.
- A pani to…? – spytał Marco, a w jego głosie słychać było zainteresowanie. Najwyraźniej zwrócił uwagę na dziewczynę już wcześniej.
- Meene Mongromery, Kanadyjskie Służby Specjalne – przyłożyła pięść do piersi, stając na baczność. Zanim któryś z mężczyzn mógł coś powiedzieć, zapytała: - Jesteście z X-laws, prawda? Słyszałam trochę o was. – Jej oczy błysnęły, kiedy patrzyła na nich z podziwem.
                Marco spojrzał na nią podejrzliwie, zapewne zastanawiając się, gdzie się o nich dowiedziała. Poprawił okulary, przyglądając się uważniej Kanadyjce.
- Owszem, jesteśmy z X-laws – odpowiedział krótko. – Jestem Marco Lasso, a to Pauli Koskinen i John Denbat.
- My się już znamy – wtrącił się Anglik, a dziewczyna uśmiechnęła się do niego. W tym momencie miał wrażenie, że jego serce wykonało obrót. Uznał to jednak za spóźniony efekt upadku z ramienia Michaela.
Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy. O ile można tak powiedzieć, gdy po drugiej stronie domu słychać było wycie syreny strażackiej i okrzyki ludzi gaszących resztki prawie całkiem spalonego budynku. Przywódca małego oddziału wreszcie podjął decyzję i poprosił Meene:
- Czy moglibyśmy porozmawiać na osobności? Chciałbym zadać pani parę pytań…
                Żołnierka skinęła głową, po czym oboje oddalili się kawałek. John przez chwilę spoglądał na sylwetki blondwłosego przywódcy i dużo niższej od niego dziewczyny w zimowym mundurze moro. Z zamyślenia wyrwał go dopiero głos Pauli’ego.
- Hej, ziemia do Johna! Meteoryt leci! Kaczki zbuntowały się i zorganizowały powstanie!
- Proszę? – spytał Anglik niezbyt przytomnie.
- Nic, nic… Nieważne – mruknął Fin, zadowolony jednak, że zwrócił na siebie uwagę towarzysza. Uśmiechnął się porozumiewawczo. – Ładna jest, nie? Katri była trochę do niej podobna… Znaczy…yyy… Nie była żołnierką ani nic takiego, no ale miała podobny… no tego… wzrost. I prawie taki sam kolor włosów.
- Tak. – John w sumie nie wiedział, czy potwierdził w ten sposób fakt, że Meene była ładna czy to, że narzeczona Koskinena wyglądała podobnie. Jakby nie patrzeć, nigdy nie widział tej drugiej na oczy.
                Zerknął znów w kierunku Marco, który akurat skinął głową do panny Montgomery. Uścisnęli sobie dłonie, po czym dziewczyna rzuciła krótkie spojrzenie w stronę Johna. Ich oczy spotkały się na chwilę, wywołując u niej lekki uśmiech. Pomachała im, po czym ruszyła w kierunku drogi, znikając za drzewami otaczającymi budynek.
                Kątem oka Denbat dostrzegł, że jego towarzysz odmachał Kanadyjce. On sam nie potrafił się jednak ruszyć, jakby ktoś rzucił na niego urok. Dopiero szczekanie psa, który oparł się o niego przednimi łapkami, trochę ożywiło członka X-laws. Przykucnął, patrząc na szczekania.
- Miłe z ciebie stworzenie, wiesz? – powiedział z uśmiechem.
- Chcesz go zatrzymać? – spytał Fin, po czym zerknął na zbliżającego się do nich Włocha. – Marco nie będzie zachwycony…
- Mam inne wyjście? – John zaśmiał się, gdy owczarek, jakby na potwierdzenie jego słów, polizał go po twarzy.
- To jak go nazwiesz? – zainteresował się Pauli i również pogłaskał miękkie futerko. Już teraz widział, że ten szczeniak wyrośnie na pięknego psa. John spojrzał na niego i uśmiechnął się.
- Dobre pytanie, Pauli…  - spojrzał na zwierzaka. - Jak cię tu nazwać?
                Piesek przechylił głowę i zaszczekał ponownie. Jego ogon pacnął kilka razy o śnieg.


Witam :)
Wiem, że miałam opublikować ten rozdział 17 maja na urodziny Lysia, a minął już tydzień... Na swoją obronę dodam, że Yohao ma za dużo wolnego czasu i zgłosiła się chyba do wszystkich możliwych konkursów. W ten czwartek matma, a w przyszły wtorek WOS. Już się nie mogę doczekać pytania "Jak rozwiązałbyś sytuację na Krymie?" xD 
Poza tym koniec roku się zbliża i trzeba walczyć o oceny. Powiem tyle, że mam już serdecznie dość Power Pointa. Sześć prezentacji to jednak przesada... Czy nauczyciele nie mogę wymyśleć innego sposobu na wstawianie nam ocen?
Ech, nie będę się już wyżalać. Mam za to do Was prośbę. Mianowicie, chodzi mi o pytanie, które zadał John na samym końcu. Pomożecie nam wymyślić imię dla psiaka? Będę bardzo wdzięczna :D
Jeżeli zauważyliście jakieś błędy, poinformujcie mnie, proszę. Z chęcią czytam konstruktywną krytykę, bo w końcu po to też założyłam bloga i publikuję to, co piszę, by się czegoś nowego nauczyć. 
Pozdrawiam wszystkich serdecznie i zabieram się za wkuwanie na WOS.
Pozdrawiam!

Ach, tak! Zapomniałabym! Wszystkiego najlepszego, Lysiu! <3