środa, 19 sierpnia 2015

Rozdział VI

Wyjaśnienie mojej nieobecności znajduje się pod rozdziałem.
Dedykacja dla Kasumi - raz jeszcze, wszystkiego najlepszego, kochana! :*

Chichot Króla Duchów

                Siedział w oknie wynajętego pokoju, obserwując ruchliwe, zatłoczone ulice. Tokio zdecydowanie miało swój urok, jednak dla niego żadne miasto nie było w stanie przebić majestatycznego obrazu Londynu. Tylko tam, w rodzinnej kamienicy, mógł się czuć naprawdę w domu. Czas spędzony u dziadka, czy w sierocińcu nie mógł równać się z wieczorami, które spędzał na kolanach mamy, spoglądając przez okno na London Eye i czekając, aż ojciec skończy kolejne śledztwo. Niestety, te czasy były już przeszłością, a nadzieje na przyszłość zostały mu już dawno odebrane przez szamana imieniem Hao.
Eliminacje nie były dla niego trudne. Po długich poszukiwaniach, w trakcie których walczył już z niejednym przeciwnikiem, Bron nie był aż tak trudny do pokonania. To znalezienie go w ogromnej miejskiej dżungli zajęło mu najwięcej czasu. Później, na uderzenie go wahadełkiem potrzebował może niecałej minuty.
                Wszyscy wokół byli słabi. Zbyt słabi, by mu pomóc. Nikt nie rozumiał bólu straty, który towarzyszył mu od śmierci rodziców. Nikt nigdy nie słyszał nawet o kimś takim jak Hao.
                Ale to nie pozwalało mu się poddać. Zemsta musiała być dokonana. Prędzej czy później, znajdzie szamanów wystarczająco silnych, by zmierzyć się z Władcą Płomieni. A wtedy, razem pokażą mu, co to znaczy cierpienie.
Nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich miesięcy, w zielonych oczach czternastolatka pojawił się błysk zawziętości. Musi pokonać Hao. Jest to winny rodzicom. Pomścić ich albo zginąć próbując.
                W tym momencie odezwał się jego dzwonek wyroczni. Chłopak nie patrzył nawet na imię swojego przeciwnika. Zeskoczył z parapetu, budząc skuloną obok niego wróżkę.
- Chodź, Morphine – powiedział Lyserg, uśmiechając się do swojej różowej przyjaciółki. – Przed walką przydałaby się nam dobra herbata.


                Pierwsza runda okazała się całkiem prosta, albo też członkowie X-laws mieli wyjątkowe szczęście do niezbyt silnych przeciwników. Marco, Chris i Cebin tylko wycelowali w przeciwników bronią, a w przypadku Meene i Porfa, wystarczyło pokazanie Arcyduchów w pełnej krasie. Jeanne trafiła w walce na jednego z popleczników Hao, pozbywając się go bez większych trudności. Tylko John i Larch musieli zmierzyć się w prawdziwej walce, ale nawet ta nie sprawiła im większych trudności. Dirac pokusił się nawet o stwierdzenie, że zaczyna się robić nudno.
                Cała drużyna, wykluczając Marco i Jeanne, siedziała teraz w salonie ich tymczasowego, tokijskiego lokum, zastanawiając się, na jakiego szamana natrafi Emma. Dziewczyna prawie cały czas trzymała się z boku, prawie z nikim nie rozmawiając i trzymając się Meene.
- Nie martw się, młoda – powiedział Chris, uśmiechając się do przerażonej mulatki, która siedziała skulona na sofie, obgryzając paznokcie niemalże do krwi.
- Właśnie, założę się, że twoja walka skończy się tak jak nasze – poparł go Larch, popijając czwartą szklankę brandy. – Pokażesz Zelela w pełnej krasie i twój przeciwnik zmoczy portki ze strachu. Czarna mamba z białym potworem – Zaśmiał się z własnego żartu, na co Venstar niezbyt deilkatnie szturchnął go w ramię.
- To nie było śmieszne, Dirac.
- Staram się tylko rozluźnić atmosferę! Biedna dziewczyna zaraz nam zbieleje ze strachu – odparł Larch, lekko już bełkocząc. Zdecydowanie za często zaglądał do kieliszka.
                W trakcie, gdy Chris i Larch kłócili się o prawa czarnoskórych, John bawił się, przekładając między palcami rzutkę ze swojego zestawu do darta. Już jako dziecko uwielbiał grać z ojcem w darta, a odkąd na czternaste urodziny dostał od niego piękny zestaw z lotkami ozdobionymi brytyjską flagą, prawie nigdy się z nim nie rozstawał.
                Myślami znajdował się przy swoim przeciwniku, którego pokonał zaledwie dwa dni wcześniej.


                Młodzieniec, którego imię według dzwonka wyroczni brzmiało Sebastian, pojawił się na wyznaczonym miejscu jako pierwszy i z niewielkim zainteresowaniem przyglądał się przybyciu drużyny X-laws.
- To który z Was, strojnisie, ma na imię John? – spytał chłopak, podchodząc bliżej.
W świetle lamp ulicznych jego platynowo blond włosy lśniły niczym srebro, ale ciemne oczy miały w sobie coś, co nie pozwalało Denbatowi na traktowanie go ulgowo. Ten szaman wiedział, co tu robi. Zza pleców wystawała mu rękojeść miecza, a do paska przytroczone były jeszcze dwie pochwy z nożami.
- Ja – powiedział spokojnie Anglik, ignorując uwagę o ich mundurach. Zwykle szamani chcieli podbudować sobie ego, wyśmiewając się z przeciwników.
                Sebastian zmierzył go uważnym spojrzeniem, a na jego ustach pojawił się uśmieszek, gdy zatrzymał wzrok na fryzurze Johna. Tym razem powstrzymał się jednak od komentarza.
                W tym momencie rozbrzmiał sygnał rozpoczynający walkę.


                Myśli Johna przerwał nagle dźwięk dzwonka wyroczni. Oczy wszystkich w pomieszczeniu zwróciły się w kierunku Emmy, która uniosła drżącą rękę, aby odczytać nazwisko swojego przeciwnika.
                Ze swojego miejsca, Denbat widział, jak oczy dziewczyny rozszerzają się ze strachu.
- T-to niemożliwe… - jęknęła, a w jej oczach zebrały się łzy.
- Co jest?
- Kto to?
- Z kim walczysz?
                Wszyscy obecni czekali na odpowiedź mulatki, jednak ta nie była w stanie wykrztusić ani słowa. W końcu Meene delikatnie chwyciła za rękę towarzyszki, by odczytać imię przeciwnika na głos. Kiedy jednak zobaczyła, z kim ma walczyć Amerykanka, jej wyraz twarzy gwałtownie się zmienił. Nawet z odległości kilku metrów, John słyszał, jak oddech ugrzązł jej w gardle.
                Tymczasem Porf, zmęczony utrzymywaniem w napięciu, podszedł do skulonych na kanapie dziewcząt i pochylił się nad nimi, odczytując na głos:
- Przeciwnikiem Emmy ma być… - Głos mu się załamał, jakby nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Zważając na to, że zawsze był pewny siebie, taka zmiana nie zapowiadała nic dobrego. Griffith wziął jednak głęboki oddech i odwrócił się powoli do reszty, zaspokajając wreszcie ich ciekawość. – Hao Asakura.

                John nie potrafił uwierzyć w pecha, jaki towarzyszył w ostatnich dniach ich ciemnoskórej towarzyszce. Nie dość, że została wybrana do drużyny wbrew woli, to jeszcze jej pierwszym prawdziwym przeciwnikiem miał zostać Hao. To tak, jakby Król Duchów śmiał się im wszystkim w twarz.
                Jakby tego było mało, Marco wydawał się zupełnie nieczuły na tragedię Emmy. Wręcz przeciwnie, traktował wszystko jak eksperyment naukowy, niemalże natychmiast planując, w jaki sposób dziewczyna powinna umrzeć, by jak najlepiej przysłużyć się sprawie.
                Jako żołnierze, X-laws byli pogodzeni z możliwością śmierci na polu bitwy, śmierci w imię wyższego dobra. Z pewnością gdyby ktokolwiek z nich znalazł się na miejscu Emmy, byłby gotów do poświęcenia. Dziewczyna jednak nie była żołnierką, i to bolało Johna najbardziej. To było wysyłanie mięsa armatniego do walki, nic więcej.
                John kręcił się po ich siedzibie, nie potrafiąc już znaleźć sobie miejsca. Po wyjściu Marco z pomieszczenia, wyzbył się wszystkich lotek, które tkwiły teraz powbijane w ściany, sufit, meble, a nawet w walizkę przywódcy. Biedny Szarik, przestraszony zachowaniem swojego pana, uciekł i schował się gdzieś na korytarzu. Emma płakała, przytulając się do Meene. Kanadyjka robiła, co w jej mocy, by pocieszyć koleżankę, jednak co można powiedzieć osobie, która idzie na pewną śmierć?
- Możesz zrezygnować – powiedział Porf, nie mogąc już dłużej znieść płaczu dziewczyny. – Nikt nie będzie miał do ciebie pretensji.
                Na jego słowa, Amerykanka przestała na chwilę szlochać i uniosła zaczerwienione oczy, by spojrzeć na członków drużyny.
- N-nie mogę… M-Marco m-mnie zabije…
- To jej misja. Musi ją doprowadzić do końca – odezwał się chłodno Cebin, który do tej pory milczał, pogrążony w lekturze.
- Ale ona nigdy nie chciała brać w niej udziału! – sprzeciwił się John, czując nagle falę złości skierowaną na mężczyznę w masce.
- Król Duchów powierzył jej to zadanie. Nie w naszej mocy jest zmiana jego planów – stwierdził Austriak, zamykając książkę i odkładając ją na stół. Wstał, patrząc przy tym na zapłakaną dziewczynę. – Radziłbym spotkać się z Jeanne, aby omówić plan działania na jutrzejszą walkę. – Po tych słowach, odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia.
                Zdenerwowany John, wyrwał wbitą w kanapę rzutkę i cisnął nią w Cebina, jednak ten, jakby spodziewając się, co się święci, szybko zamknął za sobą drzwi, a grot z głuchym odgłosem wbił się w drewno, nie robiąc nikomu krzywdy. Nieusatysfakcjonowany Denbat miał już chwycić następną, kiedy spotkał karcące spojrzenie Meene. Dziewczyna wciąż trzymała w ramionach rozdygotaną Emmę, głaszcząc ją uspokajająco po plecach. Jej oczy mówiły wyraźnie: „Nie pomagasz”.
- Ja… - zająknął się John, uciekając wzrokiem. – Też już może pójdę.
                Unikając wzroku pozostałych w pomieszczeniu członków X-laws, John zebrał wszystkie swoje rzutki i wyszedł, kierując się w stronę pokoju, który na swoje nieszczęście dzielił z Cebinem. Wchodząc po schodach, przypomniał sobie obietnicę, jaką złożył Robertowi, chłopakowi Emmy. Przyrzekł jej strzec, zaopiekować się nią. A teraz pozostał bezsilny.
„Musi być jakieś wyjście! Przecież Emma ma prawo zrezygnować z Turnieju. Owszem, oznacza to, że nasza grupa się zmniejszy i pewnie nie zdobędziemy żadnych informacji o Hao, ale nie możemy wymagać od niej takiego poświęcenia” – myślał, kierując się do ich małej sypialni.
                Był już całkiem blisko, kiedy do jego uszu doszedł głos Marco, rozmawiającego z Jeanne. Chociaż nie przepadał za podsłuchiwaniem, perspektywa szybkiej konfrontacji z Austriakiem pozwoliła mu szybko podjąć decyzję. Stanął przy drzwiach, skupiając się na prowadzonej po drugiej stronie konwersacji.
- …Nie, Marco. Teraz jeszcze za wcześnie. Moje foryoku nadal jest zbyt małe, bym mogła w pełni posłużyć się mocą niebios – dał się słyszeć śpiewny głos Jeanne. Był on lekko zagłuszony, co pozwalało przypuszczać, że przywódczyni znajdowała się w swojej żelaznej komnacie.
- Wiem o tym, Najukochańsza Pani, chociaż okazja wydaje się doskonała. Hao…
- Hao jest w tej chwili w posiadaniu mocy, o której żadne z nas nie ma jeszcze pojęcia. – Żelazna Dama nie dała Marco dokończyć. – Nic ziemskiego nie jest w stanie jej pokonać.
- Dlatego potrzebujemy niebios – uzupełnił Lasso, używając tonu pełnego zawziętości. – Jeszcze tylko kilka tygodni, a uzyskasz potrzebną Ci siłę, by złożyć ofiarę.
                Słysząc to, John zamarł. O jaką ofiarę mogło im chodzić?
- Ciszej, Marco – upomniała go Jeanne. – Na razie lepiej będzie, jeżeli nikt się o niczym nie dowie. Naszych towarzyszy czeka ciężka próba. Emma musi zginąć. Od początku wiedzieliśmy, że tak będzie. Musimy zachować spokój dla pozostałych X-laws. Niech zobaczą, jak wielkim zaszczytem jest śmierć w imię pokoju.
                Anglik poczuł, że nie chce już słyszeć nic więcej. Musiał przyznać, że bardzo zawiódł się na postawie Jeanne. Owszem, wiedział, że ich misja jest znacznie ważniejsza niż pojedyncze życie, ale i tak liczył na więcej współczucia z jej strony. Najwyraźniej pomimo urody anioła, ich przywódczyni nie tylko z zewnątrz, ale i w środku była Żelazną Damą.
                Zmęczony i zniechęcony, odsunął się od zamkniętych drzwi i ruszył dalej korytarzem, pragnąc tylko, by cały ten dzień okazał się tylko długim, nieprzyjemnym snem.


                John bardzo chciałby powiedzieć, że Emma zginęła śmiercią wojownika, ale prawda była taka, że przerażona dziewczyna została po prostu spalona na popiół zanim zdołała wytworzyć kontrolę ducha. Jej przeraźliwy krzyk wciąż jeszcze tkwił w głowie młodego żołnierza, nie pozwalając mu zająć myśli czymkolwiek innym.
                Hao długo nie pojawiał się na wyznaczonym miejscu i sędzia zaczynał już mamrotać coś o marnowaniu jego czasu i dyskwalifikacji. Pozwoliło to członkom X-laws (nie wliczając jednak Marco, Jeanne i Cebina) na iskierkę nadziei, że Emmie uda się wyjść z tej walki żywej. Niestety, w chwili, gdy Radim miał ogłosić zwycięstwo Amerykanki przez walkower, w kłębach ognia pojawił się Hao.
                John nie widział go od pamiętnego dnia w jednostce S.A.S., ale wygląd chłopaka niewiele się zmienił. Wciąż miał na sobie tę samą, kremową pelerynę, a jego brązowe włosy urosły może jeszcze o kilka centymetrów. Twarz Asakury wyrażała jednocześnie rozbawienie, jak i znudzenie. Denbat przypuszczał, że dla kogoś takiego jak on, pierwsza runda musiała być zaledwie formalnością.
                I tak się też stało. Ledwo wybrzmiał okrzyk „Start!”, a Duch Ognia pojawił się w swojej pełnej krasie, posyłając w kierunku Emmy falę płomieni. Dziewczyna nie miała szans. Jeanne w ostatniej chwili zdołała jedynie przechwycić Zelela, zanim zostałby on pożarty przez stróża Hao.
                Nie uszło to uwadze Asakury, który na chwilę zatrzymał spojrzenie na Żelaznej Damie, jakby zastanawiając się, czy warto ją podpalić. Zanim jednak podjął decyzję, Radim ogłosił go oficjalnie zwycięzcą. Sędzia ewidentnie nie spodziewał się takiego obrotu spraw, ponieważ jego twarz niewiele odróżniała się kolorem od śnieżnobiałych uniformów X-laws.
                Hao raz jeszcze obrzucił wzrokiem grupę Strażników Sprawiedliwości, po czym skinął głową Radimowi i zniknął w kłębach dymu. Członek Rady Szamanów odchrząknął coś o następnej walce i także odszedł, zostawiając X-laws samych na opuszczonym placu.
                Dopiero wtedy John był w stanie oderwać wzrok od wypalonego na ziemi kręgu, gdzie jeszcze chwilę wcześniej stała ich towarzyszka z drużyny. Wszyscy stali lekko przygarbieni, jakby nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Na żelaznej twarzy komnaty Jeanne widoczne były ślady po łzach. Młodzieniec zastanawiał się, czy były one prawdziwe czy też należały do jakiegoś przedstawienia, gdzie oni byli tylko widzami, a Jeanne i Marco pociągali za sznurki.
                Meene stała całkiem z boku, z pięściami zaciśniętymi tak mocno, że John zastanawiał się, czy paznokcie nie przebiły jej skóry do krwi. Bardzo chciał podejść do niej i ją pocieszyć, ale bał się, że nie znajdzie właściwych słów.
- To dla nas ciężka chwila – odezwała się nagle Jeanne, z głosem pełnym bólu. – Nie możemy jednak pozwolić, by nas osłabiła. Sprawmy, by nasze cierpienie dodało nam sił. Nasza nienawiść do zła, jakim jest Hao, niech zwiększy naszą chęć pokonania go.
- Wiemy teraz, jak bardzo jest bezlitosny – dodał Marco, przesuwając się trochę, by wszyscy mogli go widzieć. – Nikt w pojedynkę nie powstrzyma go przed wygraną w Turnieju. Musimy zawierzyć się naszej panience Jeanne i razem przeciwstawić się Asakurze i jego poplecznikom. – To mówiąc, położył dłoń na sercu. - W imię pokoju.
                Jakby wiedzeni jakimś wewnętrznym instynktem, wszyscy członkowie X-laws, łącznie z Johnem, powtórzyli gest przywódcy, wypowiadając jednocześnie:
- W imię pokoju.


                Kilka godzin później do siedziby X-laws wpadł jak burza Robert, chłopak Emmy. O pojedynku dowiedział się za późno, by dotrzeć do Tokio na czas, jednak nie mógłby znieść myśli, że nie był przy niej w tak ciężkiej chwili.
                Świadomość, że to przez niego Emma została członkinią X-laws, nie dawała mu normalnie funkcjonować. Dziewczyna była jedyną osobą, na której mu zależało, którą pragnął chronić. Już raz rozmawiał z Marco, błagając go o pozwolenie pannie Miller opuścić drużynę, lecz otrzymał odmowną odpowiedź. Teraz liczył, że przywódca nie był zbyt surowy, kiedy postanowiła zrezygnować. Bo był pewien, że Emma nigdy nie poszłaby do walki na pewną śmierć.
                Zadzwonił do drzwi, pragnąc jedynie porwać ukochaną w ramiona i nigdy więcej się z nią nie rozstawać. Przestępował nerwowo z nogi na nogę, nie będąc w stanie ustać w jednym miejscu. Po chwili, która wydawała się ciągnąć w nieskończoność, otworzył mu Marco.
- Gdzie jest Emma? – spytał od razu Robert, nie dbając nawet o właściwe powitanie.
- Emma poświęciła życie w imię pokoju – odpowiedział beznamiętnie Marco, wykonując ruch wskazujący na to, że chce zamknąć drzwi.
- Co takiego?! – Bezceremonialnie Robert wpadł do środka, chwytając wysokiego członka X-laws za przód koszuli i przyciskając go do ściany. Choć był od niego o ponad głowę niższy, zdecydowanie przewyższał go siłą.
                Marco zachował stoicki spokój i spojrzał chłodno na wściekłego chłopaka.
- Powiedziałem już. Emma dostąpiła zaszczytu śmierci dla wyższego dobra. Jako żołnierz powinieneś wiedzieć, jak jest to chwalebne.
- Ale ona nie była żołnierzem! – wydarł się Robert, nie dbając o to, że jest już późno i może wszystkich pobudzić. – Dlaczego nie kazaliście jej zrezygnować!? Wiedzieliście, że umrze!
- Wstępując do X-laws stajesz się częścią misji. Każdy ma tu swoje zadanie. Nie ma drogi odwrotu. – Niebieskie oczy przywódcy błysnęły niebezpiecznie zza okularów.
Widząc to, Robert rozluźnił uścisk na koszuli Włocha i cofnął się o kilka kroków, patrząc na niego, jakby miał do czynienia z szaleńcem.
- Wy wszyscy… Jesteście chorzy – powiedział, nie przestając się cofać. – Mieliście być bohaterami, walczącymi z Hao… Ale to jest już nawet więcej niż obsesja… J-ja…
- Jesteś jednym z nas, Robercie Riley. – Nagle dał się słyszeć melancholijny głos Jeanne.
                Robert rozejrzał się, szukając wzrokiem przywódczyni, jednak nie potrafił jej nigdzie dostrzec. Poczuł jednak piekący ból na wewnętrznej stronie dłoni, gdzie znajdował się jego znak X-laws. Opuścił na nią wzrok, patrząc w szoku, jak cała pokrywa się krwią.
- Bunt przeciwko nam, to bunt przeciwko Niebiosom – powiedział Marco. Robert nie widział nawet, kiedy w jego dłoni pojawił się pistolet. – Niechaj niebiosa wyznaczą ci odpowiednią karę.
                Ostatnimi słowami, jakie przed śmiercią usłyszał Robert było wypowiadane cicho polecenie.
Michael. Zajmij się zdrajcą.


Hej?
Pamięta mnie ktoś jeszcze?
Wiem, wiem, nie pisałam od wieków, a poza tym teraz kolej jest na Two Souls Asakura... Jestem do niczego :/
Przepraszam. Co więcej mogę powiedzieć? SK, choć nadal mam do niego sentyment, nie gra już w moim życiu tak dużej roli jak dwa lata temu. Mimo to, bardzo chciałabym skończyć to opowiadanie. Napracowałam się nad jego fabułą i bardzo zależałoby mi, żeby doprowadzić je do końca. 
Nie wiem, co będzie z Two Souls Asakura. Nie zawieszam go, ale dopóki nie znajdę na niego weny, nie spodziewajcie się notek zbyt szybko. 

Co do oneshota, który wstawiłam wcześniej - cieszę się bardzo, że się Wam podobał :) Pisanie o Johnie i Meene, nawet jeśli było to dość przewidywalne opowiadanie o mało skomplikowanej fabule, było wielką frajdą )

A teraz odpowiedzi na komentarze spod ostatniego rozdziału (co tam, że to był grudzień 2014... xD)
Kocineczka: Przepraszam, jeżeli Cię przestraszyłam, ale pamiętaj - gg nigdy nie śpi! Przepraszam też, ale nie mogę Ci pozwolić zabić Marco i Jeanne. Na razie są mi jeszcze potrzebni. Muszą jeszcze trochę namieszać. A Szarikowi nikt nie może się oprzeć, jest po prostu za uroczy :) W tym względzie widać, jak chory psychicznie jest Marco.
Ginny: Tobie to już dość chyba naopowiadałam? xD Dziękuję za długaśny komentarz, wiesz, jak je uwielbiam :D
Elmika: Ty wtedy narzekałaś na swoje zaległości, a moje w tej chwili to jak stąd do Chin i z powrotem. Muszę się wreszcie zabrać za Twojego bloga :/ Co do sequela, bardzo chciałabym go napisać, co będzie, to będzie.
Spokoyoh: Przepraszam, że musiałaś się tak bulwersować poprzednią notką xD
Kasumi: Co ja Ci będę tutaj pisać. Poniżej dla Ciebie Lysio przy oknie. Sto lat, kochanie! :*

Dziękuję wszystkim tym, którzy są wciąż ze mną! Buziaki dla wszystkich :*