Dedykacja dla Kasumi - raz jeszcze, wszystkiego najlepszego, kochana! :*
Chichot Króla Duchów
Siedział
w oknie wynajętego pokoju, obserwując ruchliwe, zatłoczone ulice. Tokio
zdecydowanie miało swój urok, jednak dla niego żadne miasto nie było w stanie
przebić majestatycznego obrazu Londynu. Tylko tam, w rodzinnej kamienicy, mógł
się czuć naprawdę w domu. Czas spędzony u dziadka, czy w sierocińcu nie mógł
równać się z wieczorami, które spędzał na kolanach mamy, spoglądając przez okno
na London Eye i czekając, aż ojciec skończy kolejne śledztwo. Niestety, te
czasy były już przeszłością, a nadzieje na przyszłość zostały mu już dawno
odebrane przez szamana imieniem Hao.
Eliminacje nie
były dla niego trudne. Po długich poszukiwaniach, w trakcie których walczył już
z niejednym przeciwnikiem, Bron nie był aż tak trudny do pokonania. To
znalezienie go w ogromnej miejskiej dżungli zajęło mu najwięcej czasu. Później,
na uderzenie go wahadełkiem potrzebował może niecałej minuty.
Wszyscy
wokół byli słabi. Zbyt słabi, by mu pomóc. Nikt nie rozumiał bólu straty, który
towarzyszył mu od śmierci rodziców. Nikt nigdy nie słyszał nawet o kimś takim
jak Hao.
Ale
to nie pozwalało mu się poddać. Zemsta musiała być dokonana. Prędzej czy
później, znajdzie szamanów wystarczająco silnych, by zmierzyć się z Władcą
Płomieni. A wtedy, razem pokażą mu, co to znaczy cierpienie.
Nie po raz
pierwszy w ciągu ostatnich miesięcy, w zielonych oczach czternastolatka pojawił
się błysk zawziętości. Musi pokonać Hao. Jest to winny rodzicom. Pomścić ich
albo zginąć próbując.
W
tym momencie odezwał się jego dzwonek wyroczni. Chłopak nie patrzył nawet na
imię swojego przeciwnika. Zeskoczył z parapetu, budząc skuloną obok niego
wróżkę.
- Chodź, Morphine – powiedział
Lyserg, uśmiechając się do swojej różowej przyjaciółki. – Przed walką
przydałaby się nam dobra herbata.
Pierwsza
runda okazała się całkiem prosta, albo też członkowie X-laws mieli wyjątkowe
szczęście do niezbyt silnych przeciwników. Marco, Chris i Cebin tylko
wycelowali w przeciwników bronią, a w przypadku Meene i Porfa, wystarczyło
pokazanie Arcyduchów w pełnej krasie. Jeanne trafiła w walce na jednego z
popleczników Hao, pozbywając się go bez większych trudności. Tylko John i Larch
musieli zmierzyć się w prawdziwej walce, ale nawet ta nie sprawiła im większych
trudności. Dirac pokusił się nawet o stwierdzenie, że zaczyna się robić nudno.
Cała
drużyna, wykluczając Marco i Jeanne, siedziała teraz w salonie ich
tymczasowego, tokijskiego lokum, zastanawiając się, na jakiego szamana natrafi
Emma. Dziewczyna prawie cały czas trzymała się z boku, prawie z nikim nie
rozmawiając i trzymając się Meene.
- Nie martw się, młoda –
powiedział Chris, uśmiechając się do przerażonej mulatki, która siedziała
skulona na sofie, obgryzając paznokcie niemalże do krwi.
- Właśnie, założę się, że twoja
walka skończy się tak jak nasze – poparł go Larch, popijając czwartą szklankę
brandy. – Pokażesz Zelela w pełnej krasie i twój przeciwnik zmoczy portki ze
strachu. Czarna mamba z białym potworem – Zaśmiał się z własnego żartu, na co
Venstar niezbyt deilkatnie szturchnął go w ramię.
- To nie było śmieszne, Dirac.
- Staram się tylko rozluźnić
atmosferę! Biedna dziewczyna zaraz nam zbieleje ze strachu – odparł Larch,
lekko już bełkocząc. Zdecydowanie za często zaglądał do kieliszka.
W
trakcie, gdy Chris i Larch kłócili się o prawa czarnoskórych, John bawił się,
przekładając między palcami rzutkę ze swojego zestawu do darta. Już jako dziecko
uwielbiał grać z ojcem w darta, a odkąd na czternaste urodziny dostał od niego
piękny zestaw z lotkami ozdobionymi brytyjską flagą, prawie nigdy się z nim nie
rozstawał.
Myślami
znajdował się przy swoim przeciwniku, którego pokonał zaledwie dwa dni
wcześniej.
Młodzieniec,
którego imię według dzwonka wyroczni brzmiało Sebastian, pojawił się na
wyznaczonym miejscu jako pierwszy i z niewielkim zainteresowaniem przyglądał
się przybyciu drużyny X-laws.
- To który z Was, strojnisie, ma na imię John? – spytał chłopak,
podchodząc bliżej.
W świetle lamp ulicznych jego platynowo
blond włosy lśniły niczym srebro, ale ciemne oczy miały w sobie coś, co nie
pozwalało Denbatowi na traktowanie go ulgowo. Ten szaman wiedział, co tu robi.
Zza pleców wystawała mu rękojeść miecza, a do paska przytroczone były jeszcze
dwie pochwy z nożami.
- Ja – powiedział spokojnie Anglik, ignorując uwagę o ich mundurach. Zwykle
szamani chcieli podbudować sobie ego, wyśmiewając się z przeciwników.
Sebastian zmierzył
go uważnym spojrzeniem, a na jego ustach pojawił się uśmieszek, gdy zatrzymał
wzrok na fryzurze Johna. Tym razem powstrzymał się jednak od komentarza.
W tym momencie
rozbrzmiał sygnał rozpoczynający walkę.
Myśli
Johna przerwał nagle dźwięk dzwonka wyroczni. Oczy wszystkich w pomieszczeniu
zwróciły się w kierunku Emmy, która uniosła drżącą rękę, aby odczytać nazwisko
swojego przeciwnika.
Ze
swojego miejsca, Denbat widział, jak oczy dziewczyny rozszerzają się ze
strachu.
- T-to niemożliwe… - jęknęła, a w
jej oczach zebrały się łzy.
- Co jest?
- Kto to?
- Z kim walczysz?
Wszyscy
obecni czekali na odpowiedź mulatki, jednak ta nie była w stanie wykrztusić ani
słowa. W końcu Meene delikatnie chwyciła za rękę towarzyszki, by odczytać imię
przeciwnika na głos. Kiedy jednak zobaczyła, z kim ma walczyć Amerykanka, jej
wyraz twarzy gwałtownie się zmienił. Nawet z odległości kilku metrów, John
słyszał, jak oddech ugrzązł jej w gardle.
Tymczasem
Porf, zmęczony utrzymywaniem w napięciu, podszedł do skulonych na kanapie
dziewcząt i pochylił się nad nimi, odczytując na głos:
- Przeciwnikiem Emmy ma być… -
Głos mu się załamał, jakby nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Zważając na to, że
zawsze był pewny siebie, taka zmiana nie zapowiadała nic dobrego. Griffith wziął
jednak głęboki oddech i odwrócił się powoli do reszty, zaspokajając wreszcie
ich ciekawość. – Hao Asakura.
John
nie potrafił uwierzyć w pecha, jaki towarzyszył w ostatnich dniach ich
ciemnoskórej towarzyszce. Nie dość, że została wybrana do drużyny wbrew woli, to
jeszcze jej pierwszym prawdziwym przeciwnikiem miał zostać Hao. To tak, jakby
Król Duchów śmiał się im wszystkim w twarz.
Jakby
tego było mało, Marco wydawał się zupełnie nieczuły na tragedię Emmy. Wręcz
przeciwnie, traktował wszystko jak eksperyment naukowy, niemalże natychmiast
planując, w jaki sposób dziewczyna powinna umrzeć, by jak najlepiej przysłużyć
się sprawie.
Jako
żołnierze, X-laws byli pogodzeni z możliwością śmierci na polu bitwy, śmierci w
imię wyższego dobra. Z pewnością gdyby ktokolwiek z nich znalazł się na miejscu
Emmy, byłby gotów do poświęcenia. Dziewczyna jednak nie była żołnierką, i to
bolało Johna najbardziej. To było wysyłanie mięsa armatniego do walki, nic
więcej.
John
kręcił się po ich siedzibie, nie potrafiąc już znaleźć sobie miejsca. Po
wyjściu Marco z pomieszczenia, wyzbył się wszystkich lotek, które tkwiły teraz
powbijane w ściany, sufit, meble, a nawet w walizkę przywódcy. Biedny Szarik,
przestraszony zachowaniem swojego pana, uciekł i schował się gdzieś na
korytarzu. Emma płakała, przytulając się do Meene. Kanadyjka robiła, co w jej
mocy, by pocieszyć koleżankę, jednak co można powiedzieć osobie, która idzie na
pewną śmierć?
- Możesz zrezygnować – powiedział
Porf, nie mogąc już dłużej znieść płaczu dziewczyny. – Nikt nie będzie miał do
ciebie pretensji.
Na
jego słowa, Amerykanka przestała na chwilę szlochać i uniosła zaczerwienione
oczy, by spojrzeć na członków drużyny.
- N-nie mogę… M-Marco m-mnie
zabije…
- To jej misja. Musi ją
doprowadzić do końca – odezwał się chłodno Cebin, który do tej pory milczał,
pogrążony w lekturze.
- Ale ona nigdy nie chciała brać
w niej udziału! – sprzeciwił się John, czując nagle falę złości skierowaną na
mężczyznę w masce.
- Król Duchów powierzył jej to
zadanie. Nie w naszej mocy jest zmiana jego planów – stwierdził Austriak,
zamykając książkę i odkładając ją na stół. Wstał, patrząc przy tym na zapłakaną
dziewczynę. – Radziłbym spotkać się z Jeanne, aby omówić plan działania na
jutrzejszą walkę. – Po tych słowach, odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia.
Zdenerwowany
John, wyrwał wbitą w kanapę rzutkę i cisnął nią w Cebina, jednak ten, jakby
spodziewając się, co się święci, szybko zamknął za sobą drzwi, a grot z głuchym
odgłosem wbił się w drewno, nie robiąc nikomu krzywdy. Nieusatysfakcjonowany
Denbat miał już chwycić następną, kiedy spotkał karcące spojrzenie Meene.
Dziewczyna wciąż trzymała w ramionach rozdygotaną Emmę, głaszcząc ją
uspokajająco po plecach. Jej oczy mówiły wyraźnie: „Nie pomagasz”.
- Ja… - zająknął się John,
uciekając wzrokiem. – Też już może pójdę.
Unikając
wzroku pozostałych w pomieszczeniu członków X-laws, John zebrał wszystkie swoje
rzutki i wyszedł, kierując się w stronę pokoju, który na swoje nieszczęście
dzielił z Cebinem. Wchodząc po schodach, przypomniał sobie obietnicę, jaką
złożył Robertowi, chłopakowi Emmy. Przyrzekł jej strzec, zaopiekować się nią. A
teraz pozostał bezsilny.
„Musi być jakieś wyjście!
Przecież Emma ma prawo zrezygnować z Turnieju. Owszem, oznacza to, że nasza
grupa się zmniejszy i pewnie nie zdobędziemy żadnych informacji o Hao, ale nie
możemy wymagać od niej takiego poświęcenia” – myślał, kierując się do ich małej
sypialni.
Był
już całkiem blisko, kiedy do jego uszu doszedł głos Marco, rozmawiającego z
Jeanne. Chociaż nie przepadał za podsłuchiwaniem, perspektywa szybkiej konfrontacji
z Austriakiem pozwoliła mu szybko podjąć decyzję. Stanął przy drzwiach,
skupiając się na prowadzonej po drugiej stronie konwersacji.
- …Nie, Marco. Teraz jeszcze za
wcześnie. Moje foryoku nadal jest zbyt małe, bym mogła w pełni posłużyć się
mocą niebios – dał się słyszeć śpiewny głos Jeanne. Był on lekko zagłuszony, co
pozwalało przypuszczać, że przywódczyni znajdowała się w swojej żelaznej
komnacie.
- Wiem o tym, Najukochańsza Pani,
chociaż okazja wydaje się doskonała. Hao…
- Hao jest w tej chwili w
posiadaniu mocy, o której żadne z nas nie ma jeszcze pojęcia. – Żelazna Dama
nie dała Marco dokończyć. – Nic ziemskiego nie jest w stanie jej pokonać.
- Dlatego potrzebujemy niebios –
uzupełnił Lasso, używając tonu pełnego zawziętości. – Jeszcze tylko kilka
tygodni, a uzyskasz potrzebną Ci siłę, by złożyć ofiarę.
Słysząc
to, John zamarł. O jaką ofiarę mogło im chodzić?
- Ciszej, Marco – upomniała go
Jeanne. – Na razie lepiej będzie, jeżeli nikt się o niczym nie dowie. Naszych
towarzyszy czeka ciężka próba. Emma musi zginąć. Od początku wiedzieliśmy, że
tak będzie. Musimy zachować spokój dla pozostałych X-laws. Niech zobaczą, jak
wielkim zaszczytem jest śmierć w imię pokoju.
Anglik
poczuł, że nie chce już słyszeć nic więcej. Musiał przyznać, że bardzo zawiódł
się na postawie Jeanne. Owszem, wiedział, że ich misja jest znacznie ważniejsza
niż pojedyncze życie, ale i tak liczył na więcej współczucia z jej strony.
Najwyraźniej pomimo urody anioła, ich przywódczyni nie tylko z zewnątrz, ale i
w środku była Żelazną Damą.
Zmęczony
i zniechęcony, odsunął się od zamkniętych drzwi i ruszył dalej korytarzem,
pragnąc tylko, by cały ten dzień okazał się tylko długim, nieprzyjemnym snem.
John
bardzo chciałby powiedzieć, że Emma zginęła śmiercią wojownika, ale prawda była
taka, że przerażona dziewczyna została po prostu spalona na popiół zanim
zdołała wytworzyć kontrolę ducha. Jej przeraźliwy krzyk wciąż jeszcze tkwił w
głowie młodego żołnierza, nie pozwalając mu zająć myśli czymkolwiek innym.
Hao
długo nie pojawiał się na wyznaczonym miejscu i sędzia zaczynał już mamrotać
coś o marnowaniu jego czasu i dyskwalifikacji. Pozwoliło to członkom X-laws
(nie wliczając jednak Marco, Jeanne i Cebina) na iskierkę nadziei, że Emmie uda
się wyjść z tej walki żywej. Niestety, w chwili, gdy Radim miał ogłosić
zwycięstwo Amerykanki przez walkower, w kłębach ognia pojawił się Hao.
John
nie widział go od pamiętnego dnia w jednostce S.A.S., ale wygląd chłopaka
niewiele się zmienił. Wciąż miał na sobie tę samą, kremową pelerynę, a jego
brązowe włosy urosły może jeszcze o kilka centymetrów. Twarz Asakury wyrażała
jednocześnie rozbawienie, jak i znudzenie. Denbat przypuszczał, że dla kogoś
takiego jak on, pierwsza runda musiała być zaledwie formalnością.
I
tak się też stało. Ledwo wybrzmiał okrzyk „Start!”, a Duch Ognia pojawił się w
swojej pełnej krasie, posyłając w kierunku Emmy falę płomieni. Dziewczyna nie
miała szans. Jeanne w ostatniej chwili zdołała jedynie przechwycić Zelela,
zanim zostałby on pożarty przez stróża Hao.
Nie
uszło to uwadze Asakury, który na chwilę zatrzymał spojrzenie na Żelaznej
Damie, jakby zastanawiając się, czy warto ją podpalić. Zanim jednak podjął
decyzję, Radim ogłosił go oficjalnie zwycięzcą. Sędzia ewidentnie nie
spodziewał się takiego obrotu spraw, ponieważ jego twarz niewiele odróżniała
się kolorem od śnieżnobiałych uniformów X-laws.
Hao
raz jeszcze obrzucił wzrokiem grupę Strażników Sprawiedliwości, po czym skinął
głową Radimowi i zniknął w kłębach dymu. Członek Rady Szamanów odchrząknął coś
o następnej walce i także odszedł, zostawiając X-laws samych na opuszczonym
placu.
Dopiero
wtedy John był w stanie oderwać wzrok od wypalonego na ziemi kręgu, gdzie
jeszcze chwilę wcześniej stała ich towarzyszka z drużyny. Wszyscy stali lekko
przygarbieni, jakby nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Na żelaznej twarzy komnaty
Jeanne widoczne były ślady po łzach. Młodzieniec zastanawiał się, czy były one
prawdziwe czy też należały do jakiegoś przedstawienia, gdzie oni byli tylko widzami,
a Jeanne i Marco pociągali za sznurki.
Meene
stała całkiem z boku, z pięściami zaciśniętymi tak mocno, że John zastanawiał
się, czy paznokcie nie przebiły jej skóry do krwi. Bardzo chciał podejść do
niej i ją pocieszyć, ale bał się, że nie znajdzie właściwych słów.
- To dla nas ciężka chwila –
odezwała się nagle Jeanne, z głosem pełnym bólu. – Nie możemy jednak pozwolić,
by nas osłabiła. Sprawmy, by nasze cierpienie dodało nam sił. Nasza nienawiść
do zła, jakim jest Hao, niech zwiększy naszą chęć pokonania go.
- Wiemy teraz, jak bardzo jest
bezlitosny – dodał Marco, przesuwając się trochę, by wszyscy mogli go widzieć. –
Nikt w pojedynkę nie powstrzyma go przed wygraną w Turnieju. Musimy zawierzyć
się naszej panience Jeanne i razem przeciwstawić się Asakurze i jego
poplecznikom. – To mówiąc, położył dłoń na sercu. - W imię pokoju.
Jakby
wiedzeni jakimś wewnętrznym instynktem, wszyscy członkowie X-laws, łącznie z
Johnem, powtórzyli gest przywódcy, wypowiadając jednocześnie:
- W imię pokoju.
Kilka
godzin później do siedziby X-laws wpadł jak burza Robert, chłopak Emmy. O
pojedynku dowiedział się za późno, by dotrzeć do Tokio na czas, jednak nie
mógłby znieść myśli, że nie był przy niej w tak ciężkiej chwili.
Świadomość,
że to przez niego Emma została członkinią X-laws, nie dawała mu normalnie
funkcjonować. Dziewczyna była jedyną osobą, na której mu zależało, którą
pragnął chronić. Już raz rozmawiał z Marco, błagając go o pozwolenie pannie
Miller opuścić drużynę, lecz otrzymał odmowną odpowiedź. Teraz liczył, że
przywódca nie był zbyt surowy, kiedy postanowiła zrezygnować. Bo był pewien, że
Emma nigdy nie poszłaby do walki na pewną śmierć.
Zadzwonił
do drzwi, pragnąc jedynie porwać ukochaną w ramiona i nigdy więcej się z nią
nie rozstawać. Przestępował nerwowo z nogi na nogę, nie będąc w stanie ustać w
jednym miejscu. Po chwili, która wydawała się ciągnąć w nieskończoność,
otworzył mu Marco.
- Gdzie jest Emma? – spytał od
razu Robert, nie dbając nawet o właściwe powitanie.
- Emma poświęciła życie w imię
pokoju – odpowiedział beznamiętnie Marco, wykonując ruch wskazujący na to, że
chce zamknąć drzwi.
- Co takiego?! – Bezceremonialnie
Robert wpadł do środka, chwytając wysokiego członka X-laws za przód koszuli i
przyciskając go do ściany. Choć był od niego o ponad głowę niższy, zdecydowanie
przewyższał go siłą.
Marco
zachował stoicki spokój i spojrzał chłodno na wściekłego chłopaka.
- Powiedziałem już. Emma
dostąpiła zaszczytu śmierci dla wyższego dobra. Jako żołnierz powinieneś
wiedzieć, jak jest to chwalebne.
- Ale ona nie była żołnierzem! –
wydarł się Robert, nie dbając o to, że jest już późno i może wszystkich
pobudzić. – Dlaczego nie kazaliście jej zrezygnować!? Wiedzieliście, że umrze!
- Wstępując do X-laws stajesz się
częścią misji. Każdy ma tu swoje zadanie. Nie ma drogi odwrotu. – Niebieskie oczy
przywódcy błysnęły niebezpiecznie zza okularów.
Widząc to,
Robert rozluźnił uścisk na koszuli Włocha i cofnął się o kilka kroków, patrząc
na niego, jakby miał do czynienia z szaleńcem.
- Wy wszyscy… Jesteście chorzy –
powiedział, nie przestając się cofać. – Mieliście być bohaterami, walczącymi z
Hao… Ale to jest już nawet więcej niż obsesja… J-ja…
- Jesteś jednym z nas, Robercie
Riley. – Nagle dał się słyszeć melancholijny głos Jeanne.
Robert
rozejrzał się, szukając wzrokiem przywódczyni, jednak nie potrafił jej nigdzie
dostrzec. Poczuł jednak piekący ból na wewnętrznej stronie dłoni, gdzie
znajdował się jego znak X-laws. Opuścił na nią wzrok, patrząc w szoku, jak cała
pokrywa się krwią.
- Bunt przeciwko nam, to bunt
przeciwko Niebiosom – powiedział Marco. Robert nie widział nawet, kiedy w jego
dłoni pojawił się pistolet. – Niechaj niebiosa wyznaczą ci odpowiednią karę.
Ostatnimi
słowami, jakie przed śmiercią usłyszał Robert było wypowiadane cicho polecenie.
Michael. Zajmij się zdrajcą.
Hej?
Pamięta mnie ktoś jeszcze?
Wiem, wiem, nie pisałam od wieków, a poza tym teraz kolej jest na Two Souls Asakura... Jestem do niczego :/
Przepraszam. Co więcej mogę powiedzieć? SK, choć nadal mam do niego sentyment, nie gra już w moim życiu tak dużej roli jak dwa lata temu. Mimo to, bardzo chciałabym skończyć to opowiadanie. Napracowałam się nad jego fabułą i bardzo zależałoby mi, żeby doprowadzić je do końca.
Nie wiem, co będzie z Two Souls Asakura. Nie zawieszam go, ale dopóki nie znajdę na niego weny, nie spodziewajcie się notek zbyt szybko.
Co do oneshota, który wstawiłam wcześniej - cieszę się bardzo, że się Wam podobał :) Pisanie o Johnie i Meene, nawet jeśli było to dość przewidywalne opowiadanie o mało skomplikowanej fabule, było wielką frajdą )
A teraz odpowiedzi na komentarze spod ostatniego rozdziału (co tam, że to był grudzień 2014... xD)
Kocineczka: Przepraszam, jeżeli Cię przestraszyłam, ale pamiętaj - gg nigdy nie śpi! Przepraszam też, ale nie mogę Ci pozwolić zabić Marco i Jeanne. Na razie są mi jeszcze potrzebni. Muszą jeszcze trochę namieszać. A Szarikowi nikt nie może się oprzeć, jest po prostu za uroczy :) W tym względzie widać, jak chory psychicznie jest Marco.
Ginny: Tobie to już dość chyba naopowiadałam? xD Dziękuję za długaśny komentarz, wiesz, jak je uwielbiam :D
Elmika: Ty wtedy narzekałaś na swoje zaległości, a moje w tej chwili to jak stąd do Chin i z powrotem. Muszę się wreszcie zabrać za Twojego bloga :/ Co do sequela, bardzo chciałabym go napisać, co będzie, to będzie.
Spokoyoh: Przepraszam, że musiałaś się tak bulwersować poprzednią notką xD
Kasumi: Co ja Ci będę tutaj pisać. Poniżej dla Ciebie Lysio przy oknie. Sto lat, kochanie! :*
Dziękuję wszystkim tym, którzy są wciąż ze mną! Buziaki dla wszystkich :*